[ Pobierz całość w formacie PDF ]
osieroceni i wolni jak dzieci, zawdzięczamy swój marsz niewidomych, swoją cywilizację niedorostków. I świat bez Boga jest polem bękarcich harców, domeną choroby sierocej, zdany na łaskę doczesnych uzdrowicieli. Ale, jak już wspomniałem, wtedy, w tamtych moich moskiewskich czasach, nie zastanawiałem się nad tym. Nie sposób w wieku tych nastu lat zgłębiać tajemnice społecznego infantylizmu, można przed nimi tylko uciekać. Ja to powiadam, sowiet, syn sowieta! No, może trochę się zastanawiałem, jako że na moje bycie sowietem składała się jednocześnie nienawiść do państwa modelowego i zniewolenie przez jego ideologię. Rodzaj dwójistnienia. Ale głównie uciekałem. Tyle że od kiedy zawiodła mnie niewidzialność, miałem pod ręką już tylko swoją dość wątpliwą polskość i ten staroświecki wehikuł czasu, z którego i teraz korzystam, żeby zjechać ruchomymi schodami do stacji metra Plac Rewolucji. Bo muszę tu wyjaśnić, że odnalazł się wreszcie mój samo- zwańczy wuj, ongiś Wielki Szef; wydostał się z wnyków i sideł, zastawionych przemyślnie przez Kolę Podlipalina. Skądś tam, hen, z matecznika kadrowych piątek i utajnionych kabli, z delikatnej pajęczyny anonimowych podpunktów rozległ się umówiony sygnał. SOS" - jak należałoby sądzić z bezradnej krzątaniny ciotki, desperackiego podniecenia, które zastąpiło dotychczasową depresję. Wprawdzie związana przysięgą milczenia, czymś w rodzaju sycylijskiej omerty, nie zdradziła się przede mną nawet słówkiem i o tym, w jak żałosnym stanie odnalazł się nasz pan S., przekonałem się wtedy dopiero, gdy złożona została przez ciężką grypę. I oczywiście to ja musiałem wyruszyć w zastępstwie na umówione zawczasu spotkanie. I oczywiście do metra, tej tajemnej fortecy ruchu oporu, bo i gdzież, jak nie w podziemnym królestwie utopii, wśród niekończących się pasaży, mozaikowych posadzek i marmurowych kolumn, niezliczonych ruchomych schodów i znieruchomiałych ro- botniczo-chłopskich posągów upatrzył sobie kryjówkę niezmordowany dyrygent Czerwonej Orkiestry! Bo metro przestało już służyć nadrzędnym celom strategicznym niezdobytej twierdzy, zlikwidowano nawet kwaterę Naczelnego Dowództwa na stacji Biełorusskaja. Spełniło też swoje zadanie jako schron przeciwlotniczy dla metropolii i jej populacji. I owszem, przybyło szczurów w tunelach, lecz z niezbadanych czeluści znów wyłaniały się zalane światłem pociągi. Metro wracało do cywila, znowu stawało się środkiem komunikacji, a zarazem ośrodkiem życia towarzyskiego, jak zwykle kwitnącego w największym ścisku, zadomowionego w kłębiących się wirach spienionych potoków ludzkich. A więc kluczyłem krętymi łączami tej stacji, przywodzącymi na myśl labirynt, z wyjściami na tę czy inną ulicę, raz po raz zerkając niespokojnie po bokach, choć wiedziałem, że pan S. czeka na peronie po lewej, przed trzecią z kolei majestatyczną skamieniałą postacią ni to górnika, ni to metalowca, wznoszącego triumfalnie do góry swoje - odebrane wyzyskiwaczom - narzędzia produkcji. Czekał. A mimo to znowu go nie poznałem. I nie dlatego, że był ubrany jakoś dziwacznie, wcale nie. Bo nawet wykwintnie był ubrany: w szykowny płaszcz z futrzanym kołnierzem. Po prostu się zmienił; zmalał jakby i skurczył się. I był jakiś nowy rys w poszarzałej twarzy za rogowymi okularami. Na mój widok się spłoszył, a nawet zaczął przepychać się do nadjeżdżającego właśnie pociągu, ale zatrzymał go strumień wysiadających. A gdy się już przecisnąłem do niego, nie miał innego wyjścia, jak tylko uśmiechnąć się do mnie z pewnym zażenowaniem. Brakowało mu z przodu kilku zębów. Wspomniałem już, że mój podziw dla działalności podziemnej pana S. uległ z czasem pewnej erozji - i to nawet nie tyle z powodu przedłużającej się absencji dywizji SS Reich", co ze względu na nieustannie ścigający go pech. A jednak poczuwałem się do swego rodzaju lojalności i gdy po zawiadomieniu go o chorobie ciotki wsunąłem mu już do ręki małą paczuszkę (szybko schował ją do kieszeni, rozglądając się czujnie, choć głowę bym dał, że nie zawierała nic poza pajdą chleba i parą skarpet), jeszcze przez dłuższą chwilę milczałem wymownie, drepcząc obok niego, a właściwie - jak to w tłoku - przestępując z nogi na nogę na tym peronie. Próbowałem dać mu do zrozumienia, że mimo wszystko jestem do dyspozycji, ale zapytał mnie tylko, jak mi idzie nauka. Właśnie wyrzucili mnie z technikum za brak postępów, toteż nie wdając się w szczegóły wyjaśniłem, że mam teraz sporo wolnego czasu. Ale i to wyznanie nie spotkało się ze zrozumieniem, zwłaszcza że skądś, z jakiegoś zakątka stacji wychynęła i jęła przepychać się w naszą stronę nad wyraz wymiętoszona starucha w kapeluszu z olbrzymim rondem i szkolną teczką w ręku. Minęła nas tak blisko, że poczułem czad naftaliny i dostrzegłem siwe kłaczki na brodzie. Trzęsła się jej ta broda, chyba coś mamrotała do siebie. Pan S. ponownie się obejrzał i pożegnał mnie pospiesznie. Patrzyłem przez moment za nim, sunął za staruchą w stronę położonego przy wylocie tunelu szaletu. Nadjechał kolejny pociąg i tłum przesłonił mi tę parę. Zrozumiałem, że była to jego łączniczka. Pierwsze skrzypce. Czerwona Orkiestra naprawdę goniła resztkami. W drodze powrotnej do schodów ruchomych i pózniej, jadąc w górę, rozważałem, jak się musieli natrudzić starzy i doświadczeni w podziemnych zabiegach konspiratorzy, nim wykombinowali sobie to metro. Miasto w górze było niechlujne, nieświadome logiki dziejów, pozbawione jakiejkolwiek przejrzystości układu, pogrążone w chaosie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|