|
|
 |
|
 |
 |
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Może to jakaś specjalna mieszanina? - wyraził swój pogląd Jacek. - Przecież zimą także prowadzi się niektóre roboty budowlane. To pewnie jakaś zaprawa mrozoodporna. Podeszliśmy do hałdy. Tuż za nią czerniał otwór wykopany łyżką potężnej koparki. - O rany! - jęknąłem. Koparka odsłoniła kawałek stropu z czerwonej cegły. W stropie ktoś wybił kilofem dziurę. Nim zdążyliśmy powstrzymać Jacka zsunął się na dno wykopu i zajrzał do środka - Tu jest tunel - powiedział. - Biegnie prosto na południe. Zeszliśmy i my. Jak się okazało, ktoś zostawił w otworze lekką aluminiową drabinkę. Dostaliśmy się po niej do korytarza. Już na pierwszy rzut oka można było ocenić, że jest on kontynuacją chodnika badanego przez nas po drugiej stronie ulicy Słonimskiego. Poświeciłem latarką, ale promień nie dotarł do końca lochu. - Niedobrze - mruknąłem. - Co się stało? - zaniepokoił się pan Tomasz. - Nie podoba mi się to. Jeśli ktoś zszedł po drabince, to powinien być teraz tutaj. Wychodząc zabrałby ją ze sobą. - Chyba, że dzwigał skarby - uzupełnił ponuro Jacek. - Tak się obłowił, że strata jakiejś drabinki przestała mieć dla niego znaczenie. - Odpukaj w nie malowane drewno - zgromił go szef. A potem poświecił na podłogę. - No cóż - powiedział. - Ktoś tu był, to fakt. Pochyliłem się nad śladami odciśniętymi w mokrej glinie pokrywającej ceglaną zapewne posadzkę. - Co możemy o tym powiedzieć? - mruknąłem. - Ktoś tu wszedł, przeszedł się tam i z powrotem. W końcu wyszedł. - Może zatrzymał go mur i poszedł po narzędzia - zasugerował szef. - Widzę w tym naszą szansę. Ruszyliśmy naprzód świecąc latarkami. Nieoczekiwanie spostrzegłem, że do naszych trzech zajączków światła dołączył czwarty. Odwróciłem się gwałtownie. Koło drabinki stał z latarką w ręce Jerzy Batura. Wargi wykrzywiał mu wyjątkowo parszywy grymas. W drugiej ręce trzymał pistolet z tłumikiem. - No cóż - powiedział. - Przyszła koza do woza. Korytarz był pusty, a teraz stanie się waszym grobem. Jego oczy lśniły złowieszczym zimnym blaskiem. Nie żartował. - Co wam się wydaje - syknął - że tak łatwo likwiduje się moje podsłuchy? A kamerę wczepioną w żyrandol przegapiliście. Jesteście zbyt głupi, żeby żyć, ale mam nadzieję, że wasi następcy będą jeszcze głupsi. Aadny sobie grobowiec wybraliście, przestronny - omiótł ściany snopem światła. - Ciekawe, kiedy znajdą wasze ciała. Za tydzień czy za tysiąc lat... ale wiecie co, polubiłem was, dlatego chcę wam dać szansę. Nie zastrzelę was. Wyjmijcie wszystko z kieszeni. Posłusznie wypróżniliśmy kieszenie. Nie było w nich dużo, klucze od domu, portfele. - Twoja piła ultradzwiękowa - ponaglił mnie. - Została w samochodzie. - Zdejmij kurtkę i obróć się - rozkazał. Wypełniłem jego polecenie. Dusiła mnie bezsilna wściekłość. Stał zbyt daleko, żebym mógł cokolwiek przedsięwziąć. - Dobra - mruknął. - Cofnijcie się dwadzieścia kroków. - Wypuść chociaż dzieciaka - poprosiłem. - Wiedział, czym ryzykuje - uciął krótko. - Ostrzegałem was. Cofnęliśmy się. Rozgarnął stos naszych rzeczy nogą i zabrał klucze. Rzucił je obojętnie koło drabinki. Zatknął za pasek mój łom. - Nie powiem wam "do widzenia", bo już się raczej nie spotkamy - warknął. - Pozdrówcie ode mnie świętego Piotra. Wyszedł po drabince i wciągnął ją za sobą. Czekaliśmy w ciemności. Czy chciał napuścić do środka gazu? Czy może wrzuci granat? W obu tych przypadkach lepiej było nie stać w pobliżu wejścia. - Cofnijmy się - rozkazałem szeptem. W tym momencie usłyszałem z zewnątrz jęk podnośnika, a potem przez dziurę w stropie runęła do środka lawina płynnego betonu. Rzuciliśmy się do panicznej ucieczki. Beton był gęsty jak śmietana i niebawem zaklajstrował wlot i sporą część korytarza. - Udusimy się -jęknął Jacek. - Niewykluczone. Trzeba poszukać drugiego wyjścia - wydał dyspozycje szef. - Zgaście dwie latarki, mogą nam być jeszcze potrzebne. W świetle jednego reflektorka ruszyliśmy szybkim marszem naprzód. Po przejściu około 150 metrów korytarz skończył się zawałem. Sądząc po śladach zapadł się sufit. - Około 600 metrów sześciennych powietrza - mruknął pan Tomasz. - Nie jest zle. - Jest zle - zaprotestowałem. - Człowiek zużywa przy jednym wdechu 4 litry powietrza. W metrze sześciennym jest 1000 litrów, czyli na około 250 wdechów. Na godzinę człowiek robi ich około tysiąca... - Sto pięćdziesiąt godzin - szepnął Jacek. - Podziel to na trzech. - Dwie doby... - Teoretycznie. Zwróć uwagę na jeszcze jedno. Dwutlenek węgla jest gazem silnie duszącym. Wystarczy, że jego ilość w powietrzu wzrośnie z 0,3% do 0,4% i już nie da się tym oddychać. - Czyli ile czasu nam zostało? - zapytał chłopak. - Sześć godzin, może cztery. Wszystko zależy od tego, na ile świeże powietrze było w tym lochu, zanim zostaliśmy tu zasypani. Beton zatrzymał się i powoli zaczął tężeć. - Może przekopiemy się, zanim nie stwardniał - zasugerował szef. - Nikłe szanse. Batura wlał tu całą betoniarkę. Kilka, może kilkanaście ton. Do powierzchni ziemi mamy jakieś cztery metry od stropu... Każdy komin drążony w tym półpłynnym paskudztwie natychmiast runie nam na głowy. Co schowałeś do tylnej kieszonki spodni, gdy Batura kazał wszystko wyrzucić na ziemię? - zapytałem Jacka. Wyjął małą szpachelkę. - Wydrapiemy dziurę w stropie? - domyślił się szef. - A potem przekopiemy warstwę ziemi. - W stropie nie damy rady - powiedziałem oświetlając półkoliście sklepiony sufit. - Od naszej strony łuku prawie nie widać zaprawy. Cegły stykają się krawędziami. Sądzę ponadto, że są to specjalne klinowate kształki służące do wznoszenia stropów. - Zciana - mruknął. - Jedyna droga, to przebić ścianę, a potem drążyć tunel ukośnie do góry. - Ile może być nad nami ziemi? - Sądzę, że cztery do sześciu metrów. Podszedłem do ściany nieco osłabionej już przez wilgoć. Rogiem szpachelki zacząłem wyskrobywać zaprawę. Po kilku minutach szef dołączył do mnie obok. Dłubał w murze podkówką widocznie oderwaną od podeszwy buta. Najtrudniej było wyjąć pierwszą cegłę. Oskrobaliśmy ją naokoło, ale trzymała się ciągle jeszcze tylną ścianką. Udało mi się wbić metalową rączkę szpachelki w szczelinę i stukając kawałkiem kamienia wyłamać tę cegłę. Z kolejnymi poszło już łatwiej. Jacek zmieniał co jakiś czas to mnie, to szefa. Wreszcie usunęliśmy dwadzieścia cegieł z pierwszej warstwy. Popatrzyłem na zegarek. Minęły już dwie godziny. Miałem nadzieję, że mur wzniesiono na podwójną cegłę. Jednak gdy z wielkim trudem wyłamaliśmy kolejną okazało się, że nasze nadzieje są płonne. Na szczęście jeszcze nie zaczęliśmy odczuwać skutków podtrucia dwutlenkiem węgla. ROZDZIAA JEDENASTY POGRZEBANI %7łYWCEM " BRAK TLENU " DR%7ł SZYB " REANIMACJA " "REZYDENCJA POD ORAEM" " TAJEMNICA WERSALKI " ARESZTOWANIE WROGA
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|
|
|