WÄ…tki
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zorientowałeś, że to nie był zawał serca, lecz zadziałały perfidne metody Marleya seniora. Wy,
ludzie, widzicie tylko to, co chcecie zobaczyć.
- Jesteś podłym, głupim człowiekiem - zapiszczał gdzieś za mną wystraszony głos. Mały Robert! -
Skrzywdziłeś mojego tatę! - Poczułam chłodny powiew. - Co zrobiłeś Gwendolyn?
No właśnie, co? Oto jest pytanie! I dlaczego nie słychać Gideona?
Rozległ się szczęk otwieranego zamka walizki.
- Zawsze gotów, by służyć sprawie Strażników, koń by się uśmiał. - Pełne lekceważenia
parsknięcie. - Tak jakby ludzkość naprawdę na to zasłużyła! W każdym razie nie będziesz już mógł
pomóc Gwendolyn. - Głos przemieszczał się po sali w górę i w dół i powoli zaczynało mi świtać,
do kogo należy, choć nadal nie mogłam w to uwierzyć. - Jest martwa jak te szczury w laboratorium,
które kroiłeś. - Głos zaśmiał się cicho. - Nawiasem mówiąc, to jest porównanie, a nie przenośnia.
Otworzyłam oczy i podniosłam głowę.
- Ale oczywiście można by go użyć jako symbolu, nieprawdaż, panie Whitman? - spytałam i
natychmiast pożałowałam, że się ujawniłam.
Ani śladu Gideona! Tylko na podłodze leżał nieprzytomny doktor White, tuż obok mnie, z twarzą
szarą jak popiół. Mały Robert kucał zatroskany przy jego głowie.
- Gwendolyn.
Trzeba przyznać panu Whitmanowi, że nie wrzasnął ze strachu. Ani nie okazał zdenerwowania. Stał
pod portretem hrabiego de Saint Germain, z dłonią na rączce walizki na kółkach z przytroczonym
laptopem, i gapił się na mnie. Miał na sobie elegancki szary płaszcz i jedwabny szal. Okulary
przeciwsłoneczne nasunął sobie na włosy, jak jakiś Brad Pitt na plaży. Nie był ani trochę podobny
do hrabiego na portrecie.
Usiadłam z największą godnością, na jaką było mnie stać (bufiasta suknia nieco utrudniała sprawę),
i spostrzegłam, że leżę na biurku.
Pan Whitman cmoknął, spojrzał na zegarek i puścił rączkę walizki. - Cóż, bardzo to irytujące -
powiedział.
Nie potrafiłam powstrzymać złośliwego uśmiechu.
- Nieprawdaż? - wycedziłam.
Podszedł bliżej i z kieszeni płaszcza wyczarował mały czarny pistolet.
- Jak to się mogło stać? Czyżby Rakoczy przyrządził nie dość silny napój?
Pokręciłam głową.
Pan Whitman zmarszczył czoło i wymierzył pistolet w moją pierś.
Chciałam się roześmiać, ale wyszło z tego jedynie zalęknione parsknięcie.
- Chce pan spróbować po raz kolejny? - spytałam mimo to, usiłując odważnie spojrzeć mu w oczy. -
Czy pojął pan wreszcie, że nie może mi pan nic zrobić?
Ha! Nasz plan się powiódł, i to jeszcze jak. Gdyby tylko zjawi! się Gideon, na pewno poczułabym
siÄ™ znacznie lepiej.
Pan Whitman potarł gładko wygolony podbródek, przyglądając mi się w zamyśleniu. Potem
schował pistolet.
- Nie - odparł swoim łagodnym tonem zaufanego nauczyciela i nagle dostrzegłam w nim coś ze
starego hrabiego. - To by chyba było bezcelowe. - Znowu cmoknął. - Gdzieś popełniłem błąd w
myśleniu. Magia kruka... Cóż za niesprawiedliwość, że włożono ci nieśmiertelność już do kołyski.
Właśnie tobie. Ale to ma sens... w tobie zbiegają się obie linie... - mówił do siebie.
Doktor White westchnął cicho. Spojrzałam na niego, ale jego twarz w dalszym ciągu była szara jak
popiół. Mały Robert zerwał się na równe nogi.
- Uważaj, Gwendolyn - powiedział zalęknionym głosem. -Ten podły człowiek na pewno ma złe
zamiary.
Też się tego obawiałam. Ale jakie?
-  Jeśli z miłości sama los przywoła, i w pożodze tej miłości zginie" - zacytował cicho pan
Whitman. - Dlaczego od razu tego nie pojąłem? No cóż, jeszcze nie jest za pózno. - Zrobił parę
kroków w moją stronę, wyjął z kieszeni małe srebrne pudełko i położył obok mnie na stole.
- Czy to tabaka? - spytałam zdezorientowana. Zaczynałam mieć nieprzyjemne przeczucia, jeśli
chodzi
o nasz plan. Coś tu szło nie tak, i to bardzo.
- Oczywiście w tej chwili trudno ci to zrozumieć - powiedział hrabia de Saint Germain, wcześniej
znany jako pan Whitman, i westchnął. - To małe pudełko zawiera trzy kapsułki z cyjankiem i
wyjaśniłbym ci, po co je przy sobie noszę, ale mój samolot odlatuje za dwie i pół godziny i czas
mnie trochę nagli. W innych okolicznościach mogłabyś się także rzucić pod pociąg metra albo
skoczyć z wieżowca. Ale w gruncie rzeczy cyjanek to najbardziej humanitarna metoda. Po prostu
wezmiesz kapsułkę i ją rozgryziesz. Skutek natychmiastowy. Otwórz pudełko!
Zrobiło mi się ciężko na sercu.
- Pan by chciał, żebym się... żebym odebrała sobie życie?
- Otóż to. - Pogładził czule swój pistolet. - Bo inaczej nie da się ciebie zabić. I żeby, tak to ujmijmy,
wesprzeć nieco twoją postawę w tej sprawie, zastrzelę twojego przyjaciela Gideona, jak tylko się tu
pojawi. Spojrzał na zegarek. - To będzie mniej więcej za pięć minut. A więc jeśli chcesz uratować
mu życie, musisz natychmiast wziąć kapsułkę. Ale możesz też poczekać, aż będzie tu przed tobą
leżał martwy. Jak wskazuje doświadczenie, jest to bardzo silna motywacja, pomyśl choćby o
Romeo i Julii...
- Jesteś taki zły! - zawołał mały Robert i wybuchnął płaczem. Próbowałam dodać mu otuchy
uśmiechem, ale poniosłam żałosną porażkę. Najchętniej usiadłabym razem z nim i płakała.
- Panie Whitman... - zaczęłam.
- Preferuję tytuł hrabiowski - oznajmił pogodnie.
- Proszę... pan nie może... - Głos mi się załamał.
- Ale dlaczego ty nie chcesz tego zrozumieć, głupie dziecko? - Westchnął. - Uwierz mi, tęsknie
wyczekiwałem tego dnia. Chciałbym wreszcie wrócić do swojego prawdziwego życia. Nauczyciel
w liceum Saint Lennox! Ze wszystkich profesji, jakie uprawiałem przez te dwieście trzydzieści lat,
ta była najgorsza. Przez całe stulecia żyłem na szczytach władzy. Jadałem kolacje z prezydentami, z
szejkami naftowymi, z królami. Choć dzisiaj nie mają już takiej rangi. A tutaj musiałem uczyć
jakieś małe, tępe dzieciaki i do tego piąć się we własnej loży od nowicjusza aż do Kręgu
Wewnętrznego. Wszystkie te lata od twoich narodzin były dla mnie straszne. Nie dlatego, że moje
ciało zaczęło się starzeć i stopniowo wykazywało lekkie ślady rozpadu -w tym miejscu uśmiechnął
się zarozumiale - lecz dlatego, że... można mnie było zranić. Przez całe stulecia żyłem bez strachu.
Maszerowałem przez pola bitwy pod gradem kul, narażałem się na wszelkie niebezpieczeństwa, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates