[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do mnie listy. Odczytał na głos kartkę. Janka drżała i Jurek spostrzegł, że bieleją mu kostki u nasady palców, i nagle pojął, że idzie o całość, o jakąś dal, w której wszystko się roztapia i mdleje, i razi dziwnym światłem. Na obrazku nad łóżkiem Soni morze gasiło swe fale na piasku i żół- to-niebieskie pasmo rozmazało zrenicę Jurka, rozmiękczyło widziane kontury do samych barw. Usiadł ciężko na łóżku. - Co się stało? - zapytał cicho. - Boję się. Boję się - powiedziała Janka i z jej oczu spłynęły pierwsze łzy. - Co się stało? Czy wiesz, co się stało? - Wyszła bardzo wcześnie rano. - O której? - Nie wiem. Miała taką dziwną twarz. - Smutną? - Nie wiem. Pocałowała mnie, gdy jeszcze leżałam, i zawróciła od drzwi, i pogłaskała mnie po policzku, jak nigdy. - Dokąd ona poszła? - Jurek wstał, wyjrzał przez okno i znowu zobaczył wyrazną linię lasu, drzewa stojące twardo na swoim i ich półcienie odbite w kałużach. - Gdzie się ona, cho- lera, podziała? Dlaczego się ze mną żegna, i to w taki sposób? Janka podbiegła i przywarła do jego pleców. - Boję się - szepnęła. - Strasznie się boję. Ona jest z Berdyczowa. - Co? Co ty mówisz? %7łartujesz, prawda? - Tam się urodziła. Potem wyprowadziła się z rodzicami. - Jak to? Co ty mówisz? - Jurek chciał się odwrócić, ale Janka mocno go obejmowała i przez chwilę oddychał z trudem. Tyle w powietrzu było dziwnych drobin tlenu, byle miesza- niny plusów i minusów. - Co ty wygadujesz? Dokąd ona poszła? - powtórzył. - Dokąd? Dokąd? Dokąd poszłaś, Soniu? Włożyłaś toczek, palto, ciepłe pończochy pod sukienkę do ko- lan, i wyszłaś z pokoju, w ogóle nie pogwizdując; po schodach tym razem nie zbiegłaś, po jednym stopniu był drugi, więc tylko ciężko szłaś trzymając się poręczy, a potem sień i nagle poranne, jeszcze chłodne powietrze mimo słońca gdzieś na wschodzie. Dokąd poszłaś, gdy już skończyłaś pisać na okiennym parapecie, gdy wsunęłaś kartkę pod drzwi Jurka i stałaś przed nimi przez dłuższą chwilę, jakbyś czekała, że drzwi się nagle otworzą i ktoś wezmie cię uśpioną w ramiona i przeniesie na złoty piasek, gdzie nie widać jeszcze żadnych śladów. Do- kąd poszłaś, nie zważając na swoją miłość i miłość do ciebie, nie bacząc, że miałaś imię do powtarzania i do szeptania, oczy jego i usta do całowania, jego tors jak arkę pewności i żyla- ste liny rąk, że tyle w nim było, pragnęło Cię i niezmiennie, zawsze, ciągle Cię chciało. Do- kąd poszłaś, czytam gdzie goreją krzewy na pustyni i wydmy są jak fale, czy tam gdzie wśród mchów zimują paprocie, nie tak wiele jest przecież dróżek na ziemi, nie tak wiele alejek w Tworkach, i nic dziwnego, że trafiłaś do budynku administracji i usiadłaś przed gabinetem Honnette a, czekając, aż pojawi się z cygarem i książką, bo tutaj spędzał każdy dzień. Przy- szedł jak zawsze wcześnie i na twój widok niepewnie się uśmiechnął, i drzewo ławeczki pod tobą stało się jeszcze bardziej dotkliwe. Zbyt mocno osłodziłaś prawdziwą kawę, którą ci po- dał w gabinecie, nie prosząc, byś usiadła, i stałaś przed nim, piłaś malutkimi łykami, jakbyś nie wiedziała, czy ci wolno, i milczałaś tak jak on, gdy już powiedziałaś to swoje zdanie. Stu- kał przez chwilę łyżeczką o blat, wstał ociężale, wyszedł, wrócił z Kaltzem, a reszta kawy w twej filiżance wsiąkała w nie roztopiony prawdziwy cukier i zastygała w czarnych kraterach. Długo szprechali między sobą w kącie, azalia w doniczce była zielona i to cię zabolało. Kaltz miał mocno zaciśnięte dłonie i zamknięte oczy, gdy Honnette podszedł do ciebie, gdy spojrzał ci w czoło i gdy mówił, a grdyka przelatywała mu rozlegle z góry na dół jak po skali sumienia od złego do dobrego: Pani zwariowała! Pani kompletnie zwariowała! Zaraz wezwę doktora Okonowskiego, trzeba się uspokoić i iść do izolatki. Trzeba poleżeć i odpocząć. Pani, powta- rzam, jest chora, bardzo chora psychicznie. Geistesnervenkrank. Dokąd więc, Soniu, szłaś, jaką alejką, którą właściwie ścieżką, gdy powtarzałaś, że nic to nie zmieni, że jesteś, skąd jesteś, i kręciłaś głową, że nie, na pewno nie, na pewno nie żartujesz; dokąd szłaś, gdy Kaltz chciał cię wziąć za rękę i Honnette po raz pierwszy spojrzał ci w oczy i wysapał ze straszli- wym trudem: Ja panią proszę, dostanie pani urlop, zwolnienie lekarskie ze względu na stan zdrowia, pani jest chora, nikt pani nie uwierzy, nie takie bzdury pacjenci tutaj wygadują ; dokąd więc szłaś, którą płynęłaś rzeką, za szóstą czy już za siódmą górą, gdy z kolei kazał ci teraz wracać do pracy i o wszystkim zapomnieć, bo oni z zastępcą Kaltzem już nie pamiętają, a ty mówiłaś głośno nie, nie, proszę robić, co do herr dyrektora należy. W gabinecie zrobiło się jasno i lampka na biurku paliła się jak niepotrzebne ognisko, jak realność z innego świata, do której głębi lgnęłaś, i w lampkę się wpatrywałaś, gdy Honnette z Kaltzem wyszli, żebyś mogła się rozmyślić, pójść sobie albo normalnie iść do pawilonu, zanim wrócą ze spaceru za dwie lub trzy godziny. Na korytarzu było cicho i wystarczyło nacisnąć klamkę, aby znalezć się na klepkach z tutejszych dębów, aby przejść koło muru z naszej ziemskiej cegły, aby mu- snąć dłonią szorstką korę po tej, po tej stronie topól. Ale ty nie tędy szłaś po swej stronie drzwi, po zamszonej Północy swego istnienia, i nie potrafiłaś już nazwać rzeczy w gabinecie, nie widziałaś, czym są te smukłe, zaostrzone patyczki leżące przy białym kwadracie, co to jest takie przejrzyste, wypełnione wodą, i gdy Honnette wrócił, powiedziałaś: proszę ich wezwać, tak chcę, tak. Sam panią odwiozę , powiedział i oczy miał jak dwa oderwane guziki, i wziął cię pod rękę sztywnym, lecz delikatnym gestem. Kaltz dreptał za tobą aż do samochodu, szepcząc coś bezgłośnie, i w ostatniej chwili, gdy samochód już ruszał, wskoczył i usiadł ob- ok ciebie, i znowu zamknął oczy, i nagle chwycił cię za rękę. Johann stojący przed budką i karmiący gołębie wyprężył się salutując, na peronie nikogo nie było i zobaczyłaś przez okno szyny umykające w bok ku Warszawie i Podkowie, ku Podkowie i Warszawie. Droga była prosta, brukowana, i po chwili po prawej pojawiła się brudna, zardzewiała tabliczka z napi- sem Pruszków, bo tam właśnie szłaś, tam właśnie, Soniu, szłaś. Stali bezradnie przy bramie, kiedy Johann już im opowiedział o samochodzie i gołębie przestały się tłoczyć, i wpatrywali się w drogę, która za torami biegła prosto aż do pierwszych zabudowań. - Módlmy się. Pomódlmy się przez chwilę - powiedział Jurek do Janki. Miała tak nieprzytomny, nieobecny wzrok, że poczuł się obco. Znowu drżała widocznie i mocno ją przytulił. - Może gruby zaraz wróci i spróbuję się czegoś dowiedzieć. Może nic się jeszcze nie stało. Może przywiezie ją z powrotem. Przeszli do kapliczki za administracją i uklęknęli przed ołtarzem. Było ciemno i Jurek
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|