Wątki
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Mille gr~aces (Stokrotne dzięki), księżno. Szkoda trudu, tym bardziej, że ja swój los znoszę
spokojnie, niczego lepszego nie pragnąc.
- Za wczesna przechwałka. Książę nie zna obmyślanej bohdanki, ale ja ją znam i żałuję księcia dla
niej.
- Proszę mi zatem wybrać inną.
- Spuszcza się książę na mój gust?
- Najzupełniej.
- A zatem opiszę ją księciu.
Powoli zeszli z tarasu. Postacie ich rozpłynęły się w cieniach szpaleru, głosy w szmerze liści i
ćwierkaniu usypiających ptasząt.
O księżnie matce nie było nawet mowy.
Północ była, gdy Leon znalazł się nareszcie u siebie, sam tylko z Bernardem.
Kamerdyner krzątał się po pokoju i chrząkał, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale pan wcale się do
snu nie kwapił.
Rzucił się na fotel u okna i nieruchomy, z zamkniętymi oczyma odpoczywał. Twarz mu się krzywiła w
spazmie zwykłym, jak zwykle też ziewał nerwowo. - Jasny pan pozwoli sobie przyrządzić proszek? - spytał
nareszcie lokaj.
- Nie. Nic nie pomagają.
- Jasnemu panu trzeba trochę rozrywki - jeszcze ciszej szepnął Bernard. - Tu, w tej pustce i
jednostajności, można się rozchorować.
Nie wiadomo, czy książę słuchał. Oczu nie otwierał.
- Nuda i mnie rozdziera - mówił poufale dalej sługa. - Szukałem towarzystwa, znalazłem szczęściem
dom zarządcy. To człowiek, co się zowie. Zliczną ma córkę - sam pączek! - Jaśnie oświecona księżna starsza
bierze ją na lektorkę na czas swego tu pobytu.
Umilkł i chrząknął.
Oczy księcia rozwarły się powoli.
- Daj mi tu świec parę i książkę, tę z wierzchu. Możesz odejść. Nie położę się dzisiaj wcale, bo nie
zasnę; może trochę zdrzemnę się w fotelu.
Bernard spełnił rozkaz, drzwi bez szmeru zamknął i odszedł coś mrucząc niechętnie.
Książę nie czytał.
50
Chory był fizycznie i moralnie.
Fizycznie czuł niemy rozstruj. Wydelikacone jego nerwy szalały. Słyszał za każdym oddechem szmer
powietrza w płucach, słyszał wszystkie pulsa i słabe, leniwe uderzenia serca.
W ciszy nocnej szmery te i odruchy sprawiały mu nieznośne udręczenie, chciał je przerwać, głos inny
posłyszeć, a nie miał mocy nad sobą, by otrząsnąć się z martwoty.
Moralnie torturowała go nuda. Nuda bezbrzeżna, rozpaczna, bez najmniejszego już oporu woli, bez
żadnego punktu stałego, gdzie by ten opór mógł się wyrobić. Wstręt do życia, czynu, wstręt nawet do
przyjemności, niemożność dogodzenia sobie, bo niczego, nawet rozkoszy i zabawy, nie pragnął.
Przez zamknięte powieki nie widział już żadnego obrazu, tylko jakieś pary, jakieś mgły, jakieś szare,
monotonne przestrzenie.
W takich razach nie zdawał sobie sprawy z istnienia, nie rozumiał, czym jest i czy nawet żyje. To tylko
wstrzymywało go od samobójstwa.
Stan taki nie przyszedł nagle, ale wzrastał szybko. Ataki niemocy, dawniej rzadkie i słabe, przeszły w
chroniczne objawy, ilekroć sam pozostawał.
W towarzystwie podtrzymywał go nałóg form i obyczajów w świecie jego przyjętych, a od dzieciństwa
zaszczepionych.
Za zbrodnię poczytałby sobie uchybienie najmniejsze. Ale wreszcie i to spełnianie obowiązków farsą
mu się stało, wysiłkiem, za który choroba się mściła po nocach, stale już prawie bezsennych.
Dzieje tej choroby były długie: liczyła pięć lat rozwoju; jemioła tak niszczy dęby!
Zrodził ją bunt - poznał, że jest bezsilnym i przeszedł w gorycz. Od goryczy tak mało do zniechęcenia,
od zniechęcenia krok do obojętności i znieczulenia. Potem potwór już sam rośnie, wszystko oplątuje i
niszczy...
W duszy księcia pożarł był już wszystkie moce - oprócz jednej., Na straży tej jednej stał honor; wokoło
niej skupiły się niedobitki historycznego uporu Holszańskich.
Może zresztą czasem, w chwilach jaśniejszych, ten duch chory i nieszczęśliwy zdawał sobie sprawę z
powodu obecnej niedoli - i zrozpaczony, o zemście za krzywdę rozmyślał. Wtedy tę jedną moc wspominał i
zamrzeć jej nie dopuszczał...
Przed powiekami księcia, zamiast szarej mgły, zapanowała nagle nieprzejrzana ciemność.
Wzdrygnął się. Nie cierpiał czarnej próżni, bał się nerwowo nocy w swym udręczeniu.
Otworzył oczy. Ostatnia świeca dopaliła się i zgasła, nurząc pokój w mroku.
Przy tym poczuł książę chłód i nieznośny ból głowy. Drżącą ręką sięgnął po zapałki, zapalił, spojrzał
na zegarek.
Pózno było - i nigdzie pod ręką świecy.
A jednak nawet nie próbował zasnąć. Powietrze wydało mu się dusznym więc otworzył drzwi i
51
wyszedł na chłodny korytarz.
Otworzył parę okien i przechadzał się jak dusza pokutująca, sam jeden w uśpionym olbrzymim
pałacu. Nie, nie był sam: naprzeciw świeciły dwa okna w skrzydle. Zauważył to i przechodząc spoglądał w nie.
Czyż i profesor tak był chory, zmęczony, a niezdolny odpocząć? Bez trosk, a nieszczęśliwy. Myśli tej -
pierwszej, która się zbudziła - książę chciwie się uchwycił. Zajęło go coś, drobiazg, ale czasem zdzbło ratuje.
A gdyby tam pójść, na to nikłe światełko? Zobaczyć tego, który je zapala? Doczekać, aż zgasi?
Tymczasem dzień przyjdzie, jeden mniej przed sobą, jedna noc przebyta.
Był to przecie jego nauczyciel. Nie odwiedził go dotąd po nagłej zmianie, która go niespodziewanie
przygnała pod dach rodzinny, po pięcioletniej nieobecności. Przed pięciu laty bywał często, za często może,
jak się w skutkach okazało.
Książę stanął u okna. Zwiatełka pociągały go. Nie pierwszy raz doznawał tego uczucia. Ale go jakiś
nieokreślony wstyd wstrzymywał. Może się wstydził tych ścian, które widziały go młodym, a zobaczą ruiną!
Tym razem nie opierał się długo. Cicho przymknął okno, przeszedł korytarz, schody - znalazł się na
podwórzu.
Profesor mieszkał w końcu skrzydła na dole.
Drzwi nigdy nie zamykał na rygle, na pukanie nie odpowiadał. Mógł przyjść do niego, kto by chciał -
nauka nie boi się zbójców, a profesor nie bał się też natrętów, bo był na rzeczy tego świata głuchy i niemy.
I teraz, na skrzyp drzwi o tak niezwykłej porze, nawet się nie obejrzał.
Pracował w pierwszym od wejścia pokoju, przy stole, pod wiszącą lampą, która oświecała jego
poważne i dobrotliwe zarazem oblicze, otoczone srebrnymi włosami.
Pisał z brulionu pokreślonego mnóstwem notatek i dopisków.
Pokój był zarzucony mnóstwem gratów. Walały się stosy kości i kamieni, kawałki drewna i surowych
minerałów. W kącie stał tapczan - łóżko rzadko używane, istne łoże anachorety. Na końcu stołu, na srebrnej
tacy, stał obiad skrzepły i nie tknięty.
Przez dalsze drzwi otwarte widać było długi szereg komnat. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright 2006 MySite. Designed by Web Page Templates