|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jej szczupła sylwetka przemknęła ponad wapiennymi skałami, lśniącymi wodami strumienia, a potem pomknęła w jego kierunku. Heather puściła linę i spadła w wilgotną trawę, opryskując błotem jego buty. - Przepraszam - powiedziała z uśmiechem. - Gdyby ta lina się zerwała... - mruknął rozwścieczony. - Nie zerwała się. - Powinnaś bardziej uważać. Nie wolno bawić się w taki sposób. - Co cię to obchodzi? Zacisnął zęby. We włosach Heather lśniło światło słoneczne. W jego koszuli wyglądała zdecydowanie zbyt uwodzicielsko. Miała nad nim wielką władzę. - Dlaczego nie możesz wyjść za mnie z własnej inicjatywy? - zapytał żarliwie, sam siebie zaskakując tym pytaniem. - Co? - Poślubisz mnie, bo tak ci kazał ojciec... - Ach, o to ci chodzi... - Pomachała lekceważąco ręką. - Na pewno... nie oczekiwałeś, że będę chciała za ciebie wyjść... z własnej inicjatywy. - Niech Bóg broni - przysiągł pod nosem. - To dlaczego tak gderasz? Masz to, czego chciałeś. - Zuchwałe oczy patrzyły prosto na niego. - Więc wszystko ustalone, tak? - Tak. Z drzewa spadł liść i wplątał się w pojedynczy, luzny kosmyk włosów Heather. Wyciągnął rękę, po czym zamarł, bojąc się dotknąć nawet przelotnie tych złocistych włosów lub suchego liścia, bo jeśli Heather była równie rozpalona, jak wtedy, na werandzie, pożądanie mogłoby wziąć górę. Lecz liść aż się prosił o strzepnięcie go z jej głowy. Wargi Heather lśniły ponętnie i kusząco. Wbrew zdrowemu rozsądkowi ujął jej podbródek i przysunął bliżej wargi. Heather z trudem łapała powietrze. A w jej włosach szeleścił liść. Ptaki śpiewały. Cykady szemrały monotonnie. RS 75 Nie byli do siebie przytuleni, a jednak bliskość Heather sprawiła, że stopniał. Zamknął oczy. Niebezpiecznie dobrze było jej pożądać. Czuł się tak, jakby wrócił do domu. Potrafił niemal zapomnieć o tym, że powiedziała mu, iż ich dziecko zmarło, a potem go wyrzuciła. Prawie zapomniał, że dla jej rodziny był nikim. Prawie wierzył, że znowu może być tak jak kiedyś, gdy byli dziećmi, a potem nastolatkami zakochanymi w sobie do szaleństwa. Ostrożność kazała mu otworzyć oczy. Bez słowa się od niej odsunął. - Dlaczego przestałeś? - wymruczała. - Masz liść - wymamrotał. - We włosach... - Czemu go nie wyjmiesz? Przełknął ślinę. - Czego się boisz? - Niczego, do cholery! Z dziwnym uśmiechem sięgnęła dłonią do góry i wyjęła liść z włosów. Gdy zaszeleścił pomiędzy jej palcami, wyszeptała jego imię. Oddychał nierówno. Przez chwilę miał wrażenie, że jeśli jej nie dotknie i nie będzie się z nią kochał w tej wysokiej, wilgotnej trawie, to... Zamiast tego wbił obcasy butów w miękką ziemię i obrócił się na pięcie. Jej chichot sprawił, że ruszył pospiesznie w stronę chaty. Blask zachodzącego słońca wpadał przez witrażowe okna do wnętrza tego uroczego kościoła. Muzyka organowa odbijała się echem od sklepienia. Nic nie wskazywało na to, że zbliżającej się ceremonii nie wszyscy sobie życzą. Wielebny Scott, którego zasady były surowe i nieugięte, najpierw był zdziwiony, a potem zbulwersowany faktem, że miejsce Laurence'a u boku Heather zajął cieszący się złą sławą Joey Fasano, który kiedyś wystawił jego żonę na pośmiewisko całego miasta. - To niewiarygodne, panno Wade ! Nie mogę usankcjonować takiego impulsywnego, autodestrukcyjnego posunięcia. - Mógłby pastor, gdyby pastor chciał. - Joey podał mu czek na wysoką sumę. - Heather powiedziała mi, że parafia ma trudności z zebraniem pieniędzy na odnowienie świątyni. Czy mógłbym złożyć skromną dotację na tak wspaniały cel? Pastor nie wziął od niego czeku, więc Joey położył go na stole tak, żeby każdy mógł zobaczyć długi ciąg zer. RS 76 - Zapewniam pastora, że równie wysoką sumę da na ten cel senator, który pragnie tego małżeństwa nie mniej niż ja. Senator Wade prawie się zakrztusił. Wielebny Scott spojrzał przelotnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|
|
|