[ Pobierz całość w formacie PDF ]
który ruszywszy się z ławy, szłapiąc nogami, wyszedł. Maciej został chwilę, patrząc na chłopca, który już o czym innym myślał i jedzeniem był zajęty. I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy, głową przyjaznie pozdrawiając Juliaszka, opuścił szynk. Gdy się to działo w gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękując za to, że podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzec swojego pana, Barani Kożuszek narażał się właśnie na największe niebezpieczeństwo. Z rana z domu wyszedłszy wprost do kościoła, z niego po nabożeństwie podreptał na Krakowskie. Tu, w jednej z kamienic, należących do ojca, miał apartament przez niego wyznaczony pan starosta. Pałac, należący do familii, zajmowała ciotka, a oszczędny rodzic, syna wyprawiając do Warszawy, nie chciał mu dać ani wielkiego dworu, ani zbyt obszernego pomieszkania, aby wydatków nie pomnażać. Piętro pierwsze, z kilku pokoi i dwóch dosyć obszernych salonów, starczyło dla młodzieńca. Miał z sobą kamerdynera, dwóch dworzan, kilkoro czeladzi, powóz, konie, kucharza, kuchtę, lecz wszystko to skromne i niepokazne. Ten, który się kamerdynerem zwał, człowiek już bardzo niemłody, w domu tym od dzieciństwa służący, więcej był dla dozoru dodany, niż dla usługi, młodemu staroście. Panicz się go obawiał i szanował wiedząc, że ma zupełne ojca zaufanie. Niewiadomego pochodzenia, nie przyznający się, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie Rusin, w młodości z ojcem starosty odbywał podróże za granicę, języków się kilku nauczył, świata widział wiele i miał tylko jedną wadę, jak o nim wyrażał się wojewoda, że lubił książki czytać. Nie przeszkadzało mu to jednak z powagą wielką spełniać obowiązków marszałka dworu, a jeśli go kto kamerdynerem nazywał, miał tyle rozumu, że się i o to nie gniewał. Naturę miał spokojną, zrezygnowaną, trochę chłodną. Młodego panicza swojego kochał bardzo. Nie dokuczał mu zbytnio, z jego płochostek śmiał się utrzymując, że młodemu piwu trzeba się było dać wyburzyć i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie nauczy. Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty uczepił, nie lubił, lecz do czasu go tolerował. Starosta jeszcze spał tego dnia, a Czeremecha był w swojej stancji na tyłach, gdzie właśnie, korzystając z czasu, zabierał się do czytania Polaka w czui, gdy do drzwi jego zapukano i wnet na próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgając żywo do kieszeni, ale zarazem mrucząc: Czego wy się tu włóczycie? W progu stał siwy, przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim kożuszku i patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wyciągnął rękę z trzygroszniakiem i trzymał ją, nie mogąc się doczekać, by żebrak przyjął jałmużnę. Zaintrygowany tym, począł mu się pilniej przyglądać. Na ustach Baraniego Kożuszka zjawił się uśmiech bolesny. Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak nagle przybliżył się do Czeremechy, ręką usta przysłonił i do ucha mu cóś szepnął. Ten go za rękę pochwycił. Nie może być! Na rany Chrystusowe! Wy? Ja! Nastąpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczając oka z żebraka. Cóż to jest? szepnął. Barani Kożuszek obejrzał się dokoła. Nikt nas nie podsłucha? Mówcie śmiało; sąsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby się ktoś zbliżał, posłyszymy. Czy mnie Pan Bóg natchnął, czy diabeł opętał począł stary żebrak nie wiem. Widzisz na co zszedłem. Zamiast z modlitwą chodzę z kazaniami, ludzi nawracając i chłoszcząc. Nie mam złości i gniewu do nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być, ażebyście o mnie w Warszawie nie słyszeli. Skarżą się wszyscy na Barani Kożuszek, odgraża wielu rzekł Czeremecha. Ale po cóżeście mnie uczynili swoim konfidentem? Boście wy mi potrzebni odparł stary i wiem, że mnie nie wydacie. Na cóż się wam zdać mogę? spytał marszałek. Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i przewrotnym nie był, zaklinam was, łaskę mi jedną uczyńcie! Ręce znowu złożył i kłaniał mu się, a patrzył błagająco. Ale mówcież, o co idzie odparł skłopotany Czeremecha. Dopuście mi pół godziny rozmowy sam na sam ze starostą. Marszałek mocno się zdumiał. Tak! I to dziś, nie zwłócząc mówił Barani Kożuszek. Dajcie mi się niby wkraść. Niech mnie potem choćby czeladz wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę! Ale cóż wam do niego?! zawołał Czeremecha. Co? Co? począł, rozgrzewając się Kożuszek. Trzeba go ostrzec. Inaczej z rąk ci go wyrwą i zmarnuje się chłopiec. Czyhają na niego. Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu się poprawił), do takich domów, gdzie nie tylko grosz, ale mu to, co poczciwego z domu wywiózł, wydrą, upoją, obłąkają! Zlituj się! W tym chłopcu dziś jeszcze jest sumienie i godność. Jutro słowo może już nie poskutkować. Daj ty mi z nim dziś mówić. Czeremecha tak jakoś nie mógł pojąć zbyt gorliwego zajęcia się losem swego panicza w człowieku obcym, tak go ta natarczywość zdumiewała, iż się niemal przeraził. Na rany Pańskie, zlituj się! Cóż wam? Jaki w tym macie interes? Kożuszkowi oczy zaświeciły. Taki jak ten, co u brzegu stojąc, patrzy na człowieka, który się idzie kąpać tam, gdzie niezawodnie utonie! Mówię wam, klnę się, chcę go ratować! On was słuchać nie zechce rozśmiał się Czeremecha. Krzyknie na czeladz i wyrzucą za drzwi. Mówcie mi, o co idzie. Nie! Zawołał z wielką energią Kożuszek. Za drzwi mnie nie wyrzucą! Pan Bóg daje słowu, które z czystego zródła płynie, siłę i potęgę niezwyciężoną! Wy nie możecie tak do niego przemówić, jak ja, powagą i szyderstwem. Cóż się może stać, jeżeli na chwilę tylko mnie dopuścicie? Czeremecha jeszcze ruszał ramionami i nie wiedział, co odpowiedzieć. Zmiłujcie się! Ja prawdziwie nie pojmuję. %7łebrak nalegał. Czegóż się możecie obawiać? Nie stanie mu się nic ani wam. W najgorszym razie służba dostanie naganę, że żebraka puściła do pana.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|