[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest uczucie zgwałcenia. Pierwotne, sięgające gdzieś aż do drzemiącego w nas paleolitycznego łowcy. To jakby wróg splugawił twoje święte ognisko, wdarł się do samego legowiska. Do miejsca, które musi pozostać nietykalne. Zostałeś zgwałcony, pozbawiony władzy nad samym sobą i własnym życiem. Tak, jak ja. Szedłem ostrożnie przez zgliszcza, a moje pogruchotane życie chrzęściło mi pod butami. Wróg wszedł tam, gdzie mu się podobało. Zabrał, co chciał, i odszedł, a ty pozostałeś bezsilny. Ukradł ci imię. Ukradł ci nawet suwerenność. Ukradł ci ciebie. Nawet nie podejrzewałem, jak jestem bliski prawdy, dopóki tego nie zauważyłem. W całym tym bałaganie, gdy rozpaczliwie usiłowałem się zorientować, czego brakuje, przeoczyłem najważniejsze. A kiedy zrozumiałem, obrzyn wypadł mi ze stukiem na podłogę, a ja osunąłem się po ścianie. Mnie tu brakuje. Ukradziono mi ciało. Moje bezradne, bezwładne, pogrążone w głębokim letargu, brodate, gdzieniegdzie wytatuowane, nadgryzione czasem, alkoholem i tytoniem ciało. Przez dłuższy czas stałem jak oniemiały nad matą, obmacałem ją głupio, jakbym się spodziewał, że moje osiemdziesiąt pięć kilogramów mięsa i kości jakoś się pod nią zawieruszyło. Potem siedziałem na Ka własnej podłogi, patrząc na rozrzucone wokół przedmioty. Byłem uwięziony w świecie Pomiędzy. Nawet nie wiedziałem, czy jeszcze żyję. Umiałem zrobić różne rzeczy. Umiałem przejść między światami. Umiałem uwolnić tych, którzy byli w stanie mi zapłacić, a czasem tych, których chciałem. Umiałem walczyć i zwyciężyć. Ale do tego, by wrócić w świat żywych, musiałem mieć własne ciało. Przez jakiś czas modliłem się, bezradnie i rozpaczliwie, ale tak samo jak w świecie realnym nie wiedziałem, czy ktokolwiek mnie słyszy i zechce mi pomóc. To nie jest zaświat. %7ładen czyściec ani piekło. To anomalia. Szczelina. Dziura, w którą niechcący trafiają zagubione dusze. Ogłupiałe, nieznające swojej drogi, nic nierozumiejące. Rozbitkowie. To rozmyta granica pomiędzy tym i tamtym. To świat Pomiędzy. Nie ma tu chórów, łaski, kary ani oznakowanej Zwiatłem drogi na tamtą stronę. Tylko popiół i kurz. I tak samo jak tam, Bóg pomaga jedynie tym, którzy sami sobie pomagają, ale nie wychodzi z cienia. Zapewne po to, by wiara nie stała się wiedzą. O ile w ogóle tu zagląda. Pozbierałem się jakoś i ruszyłem przed dom. Jedyne, co mi zostało, to Marlenę. I nadzieja, że jakoś, nie wiem sam w jaki sposób, odnajdę to, co mi ukradziono. Nie wiedziałem, ile zostało mi czasu. Być może moje ciało spadało właśnie z jakiejś zapory prosto w czarną wodę zalewu, obciążone łańcuchem i starym silnikiem od motoroweru. Jak to będzie? Znienacka przejdę gdzieś w nieznane, gdzie wysyłałem dotąd innych? Czy zostanę tutaj, nie zobaczywszy nawet większej różnicy? Zatrzymałem się gdzieś na wysokości kuchni, na korytarzu. Nagle, jak uderzony w twarz. A potem podkradłem się do okna w hallu i wyjrzałem ostrożnie. Koty uciekały. Jeden przebiegł przez uchylone drzwi i smyrgnął przez korytarz i salon prosto do ogrodu, nie przejmując się zamkniętą szybą. Przeniknął ją, jakby była mydlaną bańką. Kolejny przeskakiwał przez parkan, inny przeciskał się między prętami. Nadchodziło. Coś nadchodziło. Na siodle Marlenę siedział ogar. Karykaturalnie chudy, opleciony żelaznymi pasami i klamrami, które trzymały w całości jego szkieletowate, wyschnięte ciało. Dyszał, wywiesiwszy strzęp języka z pyska, a jego oczy płonęły gnilnym blaskiem próchna. Cień po drugiej stronie ulicy zgęstniał i zobaczyłem, jak wylewa się z niego wysoka, spiczasta sylwetka, podobna do habitu utkanego z mroku, z otworem kaptura niczym dziura do nicości i dłońmi skrytymi w rękawach. Nie czekałem, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Zatrzymałem się tylko na chwilę, żeby zgarnąć kilka gilz i wrzucić do kieszeni płaszcza. Odsunąłem drzwi na taras i zasunąłem je jak najciszej, a potem przebiegłem przez mój haniebnie zapuszczony ogród i przeskoczyłem płot sąsiedniej posesji. Uciekałem ramię w ramię z kotami, które zeskakiwały obok mnie z parkanu, szurgały pod nogami, przeciskały się wśród krzaków. Wiedziałem, że dopóki są wokół, jestem bezpieczny. Nie pamiętam, którędy biegłem, ile płotów przeskoczyłem i ile razy wtopiłem się w plamę nocnego cienia jak widmo. Nie wiem, czy mnie gonili. Tak czy inaczej, uciekłem. To moje miasto. Wylądowałem gdzieś na przedmieściu, nie wiedząc, co robić dalej. Domki, zapomniane wiejskie chałupy, wille. Blade i niewyrazne Ka zaparkowanych wzdłuż ulic samochodów. Szedłem przed siebie, w rozpiętym płaszczu, z obrzynem wiszącym ciężko w olstrze. Straciłem kordelas. Straciłem Marlenę, hełm, dom. Straciłem własne ciało. Straciłem Patrycję. Budynek stacji stał otulony w kryjące się młodymi liśćmi drzewa. Patrzył na ulicę i wciśniętą pomiędzy domki pętlę autobusową. Kiedyś był stacją kolejową. Kiedyś istniała cała sieć tanich, wąskotorowych kolejek, którymi mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi mogli podróżować do miasta. Jeżdżono nimi do szkoły, do pracy albo w odwiedziny. Wszędzie były takie stacyjki. Wyglądały trochę jak osiemnastowieczne zajazdy, nakryte dwuspadowym dachem, kryjące wewnątrz jedną czy dwie kasy i poczekalnię. Przed nimi był nakryty niewielkim okapem jeden peron. I tyle. Nie mam pojęcia, komu to przeszkadzało. Ta stacja ocalała, ale przerobiono ją na urząd pocztowy i jakiś niewydarzony sklepik. Peron zniknął, znikły też tory wyrwane z ziemi i wywiezione na złom albo po prostu zalane asfaltem. Ocalał natomiast zegar wiszący nad wejściem i ławka pod ścianą, gdzie można było usiąść i poczekać na pociąg, który już nigdy nie nadjedzie. Usiadłem na tej ławce jak samotny, nocny podróżny. Wyjąłem z kieszeni płaszcza pudełko z tytoniem i pakietem bibułek. Skręciłem sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|