[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uciec. Twarda kobieta. Aha. Wróciliśmy na nasze siedzenia i przegryzliśmy jeszcze co nieco. Pieśń wiatru zabrzmiała głośniej, a na morzu rozszalała się burza. Zapytałem Dave a o te po- dobne do psów stworzenia. Wyjaśnił, że całe stada będą pewnie żerować nocą na ofiarach bitwy. %7łyły w tej okolicy. Dzielimy się łupem wyjaśnił. Ja biorę racje żywnościowe, wino i wszystkie kosztowności. Im zależy tylko na ciałach. Na co ci kosztowności? zdziwiłem się. Och, to właściwie nic cennego. Tyle że zawsze byłem oszczędny. Opowia- dam o tym, jakby chodziło o jakiś skarb. Zastanowił się. Zresztą, nigdy nie wiadomo, co się może przydać dodał. To prawda przyznałem. Jak właściwie się tu dostałeś, Merle? spytał szybko, jakby chciał, bym zapomniał o jego zdobyczy. Na piechotę. To dziwne. Nikt nie przychodzi tu z własnej woli. Nie wiedziałem, że dotrę w to miejsce. I chyba nie zostanę długo doda- łem widząc, że zaczyna się bawić swoim nożykiem. W takiej chwili nie warto schodzić na dół i prosić o gościnę. 34 Fakt zgodził się. Czy ten stary wariat naprawdę chciał mnie napaść, żeby chronić swój skarb? %7łyjąc samotnie w cuchnącej jaskini i udając świętego mógł przecież stracić ro- zum. Chciałbyś wrócić do Kashfy? spytałem. Gdybym wskazał ci właści- wą drogę? Spojrzał na mnie przebiegłe. Nie znasz Kashfy stwierdził. Inaczej byś mnie tak nie wypytywał. A teraz twierdzisz, że możesz odesłać mnie do domu. Rozumiem, że nie jesteś zainteresowany. Westchnął. Właściwie nie. Już nie. Za pózno. To jest mój dom. Polubiłem pustelnicze życie. Wzruszyłem ramionami. No cóż. . . dziękuję, że mnie nakarmiłeś. I za wiadomości. Wstałem. Gdzie teraz pójdziesz? Rozejrzę się trochę po okolicy, a pózniej wrócę do domu. Cofnąłem się, widząc w jego oczach błysk szaleństwa. Wzniósł nóż i zacisnął palce na rękojeści. Lecz zaraz opuścił go i odkroił kawał sera. Wez trochę sera, jeśli masz ochotę powiedział. Nie, nie trzeba. Dziękuję. Chciałem zaoszczędzić ci wydatków. Szczęśliwej drogi. Dzięki. Powodzenia. Aż do ścieżki słyszałem jego chichot, nim wreszcie zagłuszył go wiatr. Następne kilka godzin poświęciłem na rozpoznanie. Pochodziłem trochę po górach. Zszedłem na rozedrgane, dymiące ziemie. Spacerowałem wzdłuż mor- skiego brzegu. Przeszedłem po normalnie wyglądającym terenie i przekroczyłem jęzor lodowca. Przez cały czas trzymałem się jak najdalej od Twierdzy. Chcia- łem utrwalić to miejsce w pamięci, by potem odnalezć tu drogę poprzez Cień, zamiast z trudem przebijać się przez Próg. Zauważyłem stada dzikich psów, ale interesowały je raczej ciała na polu bitwy niż coś, co się poruszało. Na brzegach każdego z topograficznych obszarów stały kamienie graniczne ozdobione niezwykłymi inskrypcjami. Zastanawiałem się, czy miały tylko poma- gać kartografom, czy pełniły też inne funkcje. Wreszcie wyrwałem jeden z pło- nącej ziemi i przeniosłem jakieś pięć metrów w region lodu i śniegu. Niemal na- tychmiast powaliło mnie potężne drgnienie gruntu. Zdążyłem wstać i odbiec, nim otworzyła się szczelina i wystrzeliły gejzery. W niecałe pół godziny obszar gorąca zagarnął wąski pasek lodowego pola. Na szczęście byłem już dość daleko. Unik- 35 nąłem dalszych wstrząsów i z bezpiecznego miejsca obserwowałem wydarzenia. Miały swój dalszy ciąg. Ukryłem się w skałach u podnóża gór, z których wyruszyłem. Dotarłem tu przekraczając skrawek terenów wulkanicznych. Tutaj usiadłem i patrzyłem. Nie- wielki obszar zmieniał swój wygląd, a wiatr roznosił po okolicy dym i parę. Pod- skakiwały i przetaczały się głazy; czarne sępy nadkładały drogi, by ominąć coś, co z pewnością było zródłem ciekawych prądów termicznych. A potem dostrzegłem poruszenie, które z początku wydało mi się sejsmicznej natury. Przeniesiony kamień graniczny podskoczył lekko i wychylił się na bok. Po chwili wzniósł się jeszcze wyżej, zupełnie jakby lewitował tuż nad ziemią, i popłynął nad rozpalonym gruntem w linii prostej, z jednostajną prędkością. Do- póki o ile mogłem to ocenić nie osiągnął swej poprzedniej pozycji. Wtedy opadł. Natychmiast zaczęły się wstrząsy; tym razem lodowe pole przemieściło się jednym szarpnięciem i odzyskało stracony teren. Przywołałem widzenie Logrusu i dostrzegłem wokół kamienia mroczną po- światę. Długi, prosty i równy promień światła, mniej więcej tej samej barwy, łą- czył ją z wysoką wieżą w tylnej części Twierdzy. Fascynujące. Wiele bym dał, by obejrzeć sobie wnętrze tej fortecy. Wtedy, zrodzona z westchnienia i dojrzewająca do gwizdu, nad granicznym obszarem wzniosła się trąba powietrzna. Ruszyła ku mnie niby trąba jakiegoś chmurnego, wysokiego do nieba słonia. Odwróciłem się i wspiąłem wyżej, wy- szukując przejścia między skałami i wokół stromizn. Zjawisko ścigało mnie, jak- by jego ruchem kierowała inteligencja. A sposób, w jaki utrzymywało stałą formę ponad nieregularnym terenem, sugerował sztuczne pochodzenie. W tej okolicy oznaczało to zapewne: magiczne. Trzeba czasu, by określić właściwą magiczną obronę, a jeszcze więcej, by ją uruchomić. Niestety, wyprzedzałem wir najwyżej o minutę, a margines prawdo- podobnie się zwężał. Kiedy dostrzegłem za zakrętem długą, wąską szczelinę, zygzakowatą jak gałąz błyskawicy, zatrzymałem się tylko na moment, by ocenić jej głębokość. I pogna- łem w dół; wicher szarpał strzępami ubrania, powietrzny wir ścigał mnie z hu- kiem. . .
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|