WÄ…tki
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sadÄ™ hotelu, zastanawiajÄ…c siÄ™, co ten pompatyczny, neoklasyczny
budynek robi w przeciętnym mieście Chińskiej Republiki Ludo-
wej. Nie mówmy już o tym. Zamiast narzekać na architektoniczny
" Dziki Zachód" w Chinach, cieszmy się lepiej kolejnym celem na-
szej podróży. To Hefei - stolica prowincji, w której dziesięć lat temu
przekazano nam naszą Lisę. Podróż nie jest specjalnie długa: jakieś
sto pięćdziesiąt kilometrów, ułamek długiej, przyprawiającej o za-
wrót głowy trasy łączącej Pekin na północy z Nankin na południo-
wym wschodzie i dalej z Szanghajem nad Morzem %7łółtym.
Jedziemy wśród pagórków i lasów, krętą drogą, którą uroz-
maicajÄ… nieliczne godne zobaczenia wioski, z rynkami i placami
wyglądającymi dość nędznie pod zachmurzonym niebem. Nie-
co dalej, na południu prowincji, leżą %7łółte Góry: postrzępione
wierzchołki słynnego pasma górskiego Huang Shan, połyskują-
ce w słońcu ponad tajemniczymi welonami mgły. Bardzo byśmy
chcieli pojechać w te góry - jak fama głosi - najbardziej malow-
nicze w całym kraju, aby dzieci doświadczyły kusicielskiej siły ich
93
dzikich zboczy. Rosnące z roku na rok tłumy turystów krajowych
I zagranicznych, którzy odwiedzają Huang Shan, na pewno nie
zmąciłyby frajdy, jaką mogłyby sprawić wodne zródła i oszałamia-
jąca liczba wykutych w skale schodków prowadzących do nieba.
Uświadomiłoby to Lisie, że jej macierzysta prowincja ma do zaofe-
rowania nie tylko biedÄ™, sieroty i zanieczyszczone powietrze, ale
też wiele piękna.
Niestety - ta prowincja jest pięciokrotnie większa od Holan-
dii, nie da się jej przemierzyć z północy na południe i z powro-
tem jak gdyby nigdy nic. Tutaj, na północy, natura prezentuje się
niezbyt malowniczo, a cywilizacja - jeszcze mniej. %7Å‚adnych wsi
i świątyń z czasów starożytnych Chin, żadnych namacalnych śla-
dów z okresu cesarza Wan czy kultury Huiow. Wszystko wzdłuż
drogi jest ponure i mokre Liczne regiony prowincji sÄ… zacofane;
zawsze tak było. i dlatego stały się matecznikiem dzieci do adop-
cji. W ciągu minionych dziesięcioleci wielu rodziców - często rol-
ników - porzucało tu swoje potomstwo Tak jak tę dziewczynkę,
teraz już jedenastolatkę, która na przedzie autobusu, obok kie-
rowcy, uczy naszą przewodniczkę Jessicę holenderskich słówek
Dzień dobry, _kocham cię', Dziesięć lat temu wieziono tędy Li-
sę, dziesięciomiesięczne dziecko, z sierocinca w Bengbu do ho-
telu w Hefei Wieziono ją do nas oczywiście, nic z tego dnia nie
pamięta, ale my tak, takich rzeczy nigdy się nie zapomina Inni
czczą dzień narodzin, a My, na własny użytek, marny dzień Prze-
kazania. że wzruszeniem patrzymy na główną bohaterkę, która
nie daje Jessice chwili spokoju Lisa jest w siódmym niebie, mi-
ło trajkocze że swoim guru, tak samo jak jej siostrzyczka Lin. Ca-
ła trójka zaśmiewa się do łez.
Wesoły nastrój dzieci ma związek z Visserami ludzmi, któ-
rych niebawem ponownie spotkamy w Hefei Marten i Marjo-
lijn to zaprzyjaznieni z nami rodzice dwójki adopto-
wanych dzieci, nasi towarzysze podróży w przeszłości i teraz ich
94
córka Luan pochodzi z tego samego domu dziecka, co Lin. Nie-
ustannie spekulujemy, czy aby nie spały w tym samym łóżeczku.
W przypadku starszych dzieci wygląda to już inaczej: Bengbu Li-
sy leży na północ od Hefei; miasto Wuhu, z którego pochodzi Ying
Visser - położone jest na południu. Początek podróży w Szan-
ghaju przeżyliśmy w ośmioro i teraz, po pięciodniowej separa-
cji, resztę podróży odbędziemy razem. Lisa i Lin uważają, że po-
dróżowanie z Visserami jest zdecydowanie przyjemniejsze niż
bez nich. Początkowo nie miały wielkiej ochoty na tę podróż. Kie-
dy jakiś czas temu powiedzieliśmy dzieciom, że odraczamy po-
dróż do ich macierzystego kraju o mniej więcej rok, bardzo się
z tego ucieszyły. Uświadomiło nam to, że wówczas ich życzenie nie
było) jeszcze aż tak wielkie. Nagle rok pózniej bardzo tego zapra-
gnęły, a wytłumaczyć to można łatwo magicznym słowem sVisser".
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nasze życie bez Visse-
rów wyglądałoby zupełnie inaczej. Poznaliśmy ich przez amery-
kańskie forum dla rodziców adopcyjnych w Internecie. W roku
1997 odkryliśmy, że przez czysty zbieg okoliczności w tym sa-
mym czasie mamy pojechać po najstarsze córki, lecz akurat wte-
dy ich teczka przepadła z kretesem w pekińskim centrum adop-
cyjnym. W rezultacie wyjechaliśmy do Chin bez Visserów. Dwa
tygodnie pózniej dzień przed naszym powrotem do Holandii,
oboje MIMO wszystko dotarli, aby zabrać swoją najstarszą cór-
kę - Ying. Z zazdrością patrzyli na naszą Lisę-Xiu, której podawa-
liśmy - z wielką (naszym zdaniem) rutyną butelkę kaszki ryżo-
wej w hotelowym pokoju. To był ostatni raz, gdy mieliśmy taką
przewagÄ™ nad Visserami.
Utrzymywaliśmy kontakt i zanim się zorientowaliśmy, Vissero-
wie stali się dla nas chodzącą encyklopedią i kołem ratunkowym
w niemalże wszystkich oficjalnych kwestiach proceduralnych. Mu-
sieliśmy się zawsze liczyć z tym, że bez nich impreza może zostać
odwołana, bo jakieś dokumenty zostały za pózno wysłane, albo
95
w biurze adopcyjnym w Hadze pominięto istotny raport. Pod koniec
lat dziewięćdziesiątych była jeszcze wymagana legalizacja adopcji
w rok po przyjęciu dziecka - dopiero od tego momentu mogliśmy
nazywać się rodzicami prawnymi Lisy. Do tego czasu, jakkolwiek
powierzono nam nad nią opiekę, nie miała żadnych praw i to pań-
stwo ponosiło za nią odpowiedzialność. Legalizacja była niemalże
tak samo papierochłonna, jak poprzedzająca ją procedura adop-
cyjna. Przy pomocy Visserów udało nam się wszystko przykładnie
wysłać do adwokata, który prowadził naszą sprawę. Doszło nawet
do tego, że to właśnie Marjolijn kilka miesięcy pózniej przypomnia-
ła nam, że już najwyższy czas, aby po przybyciu Lisy złożyć wnio-
sek o drugie dziecko. Zupełnie o tym nie pomyśleliśmy. Również
w czasie tej procedury kroczyliśmy dzielnie śladami Visserów, otrzy-
mując w ciągu roku informację: Visserowie i my możemy jechać po
nasze drugie dziewczynki. Shi Lin i Stil Rui (pózniej oficjalnie: Luan
Shi Rui Visser); pochodziły z tego samego miejsca iShiyan) i były
prawie w tym samym wieku. Tę adopcję mogliśmy przeprowadzić
razem - cóż za kojąca myśl.
Rola Visserów i tym razem będzie istotna - z Manolijn w funkcji
szefa misji mogliśmy przynajmniej mieć pewność, że wyjazd zostanie
dopięty na ostatni guzik. Visserowie zazwyczaj wstawali przerazliwie
wcześnie (przed ósmą), a i życie organizowali sobie diametralnie ina-
czej (na przykład uwielbiali pobyty na kempingach, my - raczej w ho-
telach). Z Visserami jednak można było przynajmniej do czegoś dojść.
Poza zaletami praktycznymi wspólny wyjazd był - przede wszystkim
- przyjemniejszy dla naszych dzieci. Coda bardzo się zaprzyjazniły
z Ying i Luan, a podróż w asyście dwóch towarzyszek bardziej im od-
powiadała niż prawie pięć tygodni wyłącznie z rodzicami na karku.
A i w przyszłości taka podróż mogłaby się kiedyś okazać ważna: gdyby
kiedykolwiek zechciały raz jeszcze poiechać do Chin. ale bez rodziców?
W każdym razie będą miały siebie nawzajem, aby poczynić ewentual-
ne plany. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates
    hin. ale bez rodziców?
    W każdym razie będą miały siebie nawzajem, aby poczynić ewentual-
    ne plany. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates