[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt- ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, 45 pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała mi swoje usta na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy pózniej w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdaro-wując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typo-grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu. Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy- 46 konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Aadne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. %7ładna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyznie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy- szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgrozniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo. Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie- śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew- czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności, 47 zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od trzynastego roku życia. O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques a Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięk-nie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Fran-cka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodob-nych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się męt-nie w opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon: Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko- nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od- powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze- ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie I lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza dziewczyn-ka, odrzekła.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|