[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Włączył latarkę i ruszył biegiem. Pędy jeżyn i gałęzie wiszące nad ścieżką chwytały go za ubranie, darły je i jego skórę. Biegł najszybciej, jak potrafił. Korzenie. Głazy. Pnie. Omijał wszystkie przeszkody, skakał nad nimi z oczami wlepionymi w ścieżkę, wolno, jakże wolno pokonując nie- skończoną, zdawałoby się, odległość do celu. Przy każdym kroku kątem oka widział rosnące płomienie, widział, że ogień nabiera mocy. Wiedział, choć bardzo by chciał temu zaprzeczyć, że nie zdąży na czas. Przybędzie za pózno, by ją uratować. Umierał w trakcie tego szaleńczego biegu. Wszystko to jego wina. Gdyby został. Gdyby się nie kłócili. Gdyby się zgodził wpuścić ją do swego łóżka i dać jej ostatnią noc miłości, żyłaby. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Do diabła, nie. Postanowił samotnie sobie radzić z oskarżeniami, chronić ją przed publicznym potępieniem. Boże, co za ironia. Zamiast ją ochronić, zabił ją! Otarł pot z czoła i biegł dalej. Może się obudziła w porę? Może udało jej się uciec? Musiała przetrwać. Musiała. Bez niej nie potrafiłby żyć. Powtarzał te słowa jak mantrę, desperacko, w rytm stóp uderzających o ziemię. A chata płonęła cały czas, rozszalały testament jego porażki. Kiedy dobiegł do polany, na której stała - a raczej dopalała się - chata, kompletnie brakowało mu tchu. Desperacko rozglądał się dookoła, szukając najmniejszego choćby śladu życia. Nic. Wykrzyczał jej imię, bez 112 RS rezultatu. Nikt nie wybiegł z ciemności. Nikt nie wpadł mu w ramiona. Odpowiedział mu tylko słabnący ryk płomieni. Brandt musiał odejść, odpocząć, oczyścić płuca z dymu, Nie potrafił. Nie bez Miri. Wyprostował się i zatoczył kolejny krąg, tym razem wolniej, uważniej. Coś jasnego błysnęło mu pod drzewami. Gapił się na to chwilę bezmyślnie. Zwierzę kryjące się przed ogniem pomyślał. Nie, to bez sensu. Zwierzęta uciekają jak najdalej od ognia. Tylko ludzie są tak głupi, żeby się nim entuzjazmować. Jasna plama poruszyła się. - Brandt? - usłyszał swoje imię wypowiedziane dygoczącym głosem. - To naprawdę ty? Radość, która w nim wybuchła była gorętsza niż ogień, gwałtowniejsza niż wulkan. - Miri?! O Boże! Miri! Biegł przez spaloną trawę. Opadł na kolana i chwycił ją w ramiona, wodząc gwałtownie dłońmi po jej twarzy, ramionach, piersi, nogach. - Jesteś cała? Niepoparzona? Powiedz coś, kochanie! Nic ci nie jest? - Nie, tak, wszystko w porządku. - Ujęła jego twarz w drżące dłonie, głos jej tak drżał, że trudno ją było zrozumieć. - Gdzie byłeś? Wołałam, krzyczałam, nie odpowiadałeś. Myślałam, że... - Głos jej się załamał, załkała bezradnie. Azy zostawiały jaśniejsze smugi na jej pokrytych sadzą policzkach. - Myślałam, że cię straciłam. - Poszedłem się przejść. Byłem po przeciwnej stronie jeziora, gdy zobaczyłem pożar - powiedział, okrywając jej twarz pocałunkami. - Nie 113 RS wiesz, co czułem, widząc ogień, kiedy zdałem sobie sprawę, że mogę nie zdążyć. - Nie zostawiaj mnie. Nie pozwól odejść. - Nigdy. Nigdy więcej. Objął ją najmocniej, jak potrafił, przytulił tak silnie, że czuł jej serce bijące w zgodnym rytmie z jego. Za nimi chata się dopalała, żar ognia był prawie nie do zniesienia. Jednak pozostali na trawie, obejmując się. Dopiero zmiana wiatru, który zaczął ciskać gorącym popiołem i iskrami, zmusiła ich do ruchu. Pomagając Miri wstać, Brandt ruszył w stronę jeziora. - Chodz, umyjmy się. - Nie mamy się w co przebrać. - Obejrzała się przez ramię z niepokojem. - Wszystkie nasze rzeczy spłonęły. - Na przystani są ręczniki. Możemy się nimi owinąć, kiedy spierzemy sadzę z tego, co mamy na sobie, i będziemy suszyć ubrania. Usłyszał, jak odetchnęła głęboko, wręcz widział, jak odzyskiwała samokontrolę. Mógł tylko potrząsnąć głową w niedowierzaniu, pełen głębokiego podziwu dla nigdy nieustraszonej wytrwałości, będącej nieodłączną cechą jej charakteru. Rozejrzała się. - Czy do tego jeziora wpada strumień? - W jednej czwartej obwodu - potwierdził. - Tam znajdziemy czystą wodę. Założę się, że oprócz ręczników znajdziemy też na przystani wędki. Może być nieco krucho, zanim nadejdzie pomoc, ale nie zginiemy ani z pragnienia, ani z głodu. Uśmiechnął się, widząc, jak wraca jej odwaga. To była jedna z cech, które tak u niej podziwiał. Nic nie mogło jej na długo złamać. Przez 114 RS trawiastą polanę podeszli do przystani tylko po to, żeby znalezć solidną kłódkę broniącą dostępu. - Zapomniałem o tym - powiedział. - Zaczekaj. Okrążył budynek i znalazł solidny kamień, którym mógł odbić kłódkę. Odpadła po kilku uderzeniach. Wewnątrz panowała absolutna ciemność. - Raczej nie ma tu światła? - spytała. - Nie. A ja chyba zgubiłem latarkę. Pamiętam jednak, że tuż za drzwiami, na półce, powinny być zapasowe. O, są. Jeśli baterie wytrzymały... Pierwsza nie działała. Z drugiej uzyskali słabiutką poświatę, wystarczającą, by zebrać stosik ręczników i brezentową płachtę. - Chodz, opłuczmy się. Potem zrobimy sobie jakieś legowisko. Poszedł w stronę plaży obok przystani, szerokiego sierpa nawiezionego tu piasku, delikatniejszego niż żwirowaty teren bliżej chaty. Rozłożył brezent, a na nim ręczniki. Miri doszła na skraj jeziora, gdzie woda zaczęła lizać jej bose stopy. Nad głową miała srebrny księżyc. Wiał lekki wiatr, owijając jej poplamioną sadzą koszulę nocną wokół nóg, ukazując ich kształt, a włosy unosząc niczym powiewającą flagę. Triumfalny proporzec obwieszczający, że przeżyli. Obejrzała się przez ramię, uśmiechnęła się kusząco do Brandta. Potem weszła do wody, wyglądając jak mityczna nimfa wracająca do domu. Zachłysnęła się lekko, gdy weszła do pasa, bo woda była dość chłodna. Potem, z lekkim pluskiem, który się rozległ echem po całym jeziorze, znikła pod wodą. Nie czekał dłużej. Zrzucił buty, przebiegł pas piasku i skoczył, nurkując za nią. 115 RS Wypłynęli obok siebie, prawie się zderzając. - Odświeżające - powiedział, przyciągając ją do siebie. - Powiedziałabym, że jest raczej zimno. Nabrała wody w dłonie i umyła mu twarz i szyję. Jej palce poruszały się coraz wolniej. Zwlekały. Sunęły po zdecydowanych rysach jego twarzy, jakby był to najpiękniejszy widok na świecie. - No, dużo lepiej. Wskazał kącik ust. - Przegapiłaś. - Rzeczywiście. - Wykorzystując podporę z jego ramion, wynurzyła się wystarczająco, by pocałować go we wskazany punkt. - Chyba już. - Teraz twoja kolej - powiedział. Stając na dnie, zaczął od jej twarzy. Starannie umył na pierw czoło, potem nos i wysokie kości policzkowe. Za trzymał się przy ustach, zastąpił dłonie wargami i pocałował ją. Chłonął ją. Zatracił się w jej delikatnej woni. - Nie wiem, co bym zrobił, gdybym cię stracił - rzekł zmienionym od emocji głosem. Wtuliła twarz w zagłębienie jego ramienia. - Patrzyłam, jak chata płonie, i byłam pewna, że zostałeś w środku... - Słyszał grozę w jej głosie. - Nigdy w życiu nie byłam bardziej przerażona. Zebrała mokrą koszulę owiniętą wokół niej i jednym płynnym ruchem ściągnęła ją przez głowę, odrzucając w stronę jeziora. Ubrania nie były im już potrzebne. - Proszę - jęknęła z zamkniętymi oczami. - Powiedz moje imię, Brandt. Tym razem kochaj się ze mną, nie z kimś innym. 116
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|