[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W tej chwili uświadamia sobie jednak, że to nie jest wizyta, którą się składa, bo ma się taki kaprys. To nie jest punkt docelowy spontanicznej podróży, lecz miejsce ogromnie smutnego wydarzenia, nieodwracalnego i straszliwie ostatecznego. Zerka na swoją sukienkę, delikatny fiolet jest zbyt wesoły na tę okazję, i już zaczyna się wycofywać, gdy po drugiej stronie trawnika dostrzega Olivera. Natychmiast zasycha jej w ustach. Chłopak stoi obok drobnej kobiety, delikatnie obejmując ją ramieniem. Hadley zakłada, że to jego matka, lecz kiedy przygląda się uważniej, uświadamia sobie, że to wcale nie Oliver. Ma zbyt szerokie ramiona i za jasne włosy, a kiedy Hadley podnosi rękę, by osłonić oczy przed ukośnymi promieniami słońca, widzi, że jest dużo starszy od Olivera. Tak czy owak, płoszy się, gdy mężczyzna spogląda w jej stronę i napotyka jej spojrzenie po drugiej stronie dziedzińca. Choć teraz staje się jasne, że to jeden z braci Olivera, w jego oczach jest coś zdumiewająco znajomego. %7łołądek podjeżdża jej do gardła. Dziewczyna wycofuje się, potyka i chowa za żywopłotem jak jakiś kryminalista. Gdy szczęśliwie znika z widoku, ukryta za boczną ścianą kościoła, widzi ogrodzenie z kutego żelaza oplecione winoroślą. Za płotem znajduje się ogród z drzewami owocowymi i chaotycznie dobranymi kwiatami, kilka kamiennych ławek oraz fontanna, popękana i wyschnięta. Hadley idzie wzdłuż ogrodzenia, wodząc ręką po kutym metalu - chłodnym w dotyku - aż dociera do furtki. W górze krzyczy ptak, dziewczyna obserwuje go, jak zatacza leniwe kręgi na skłębionym niebie. Chmury są grube jak wata, ze srebrzystymi refleksami od słońca, ona zaś usiłuje sobie przypomnieć, co Oliver mówił w samolocie. Tamto słowo zaczyna przybierać w jej myślach konkretny kształt: cumulus. Jedna jedyna chmura, która wydaje się jednocześnie wyimaginowana i prawdziwa. Gdy Hadley zniża wzrok, on stoi po drugiej stronie ogrodu, co najmniej jakby zmaterializowało się jej marzenie. W garniturze wydaje się starszy, poważny i blady, kopie ziemię czubkiem buta, ma przygarbione ramiona i zwieszoną głowę. Obserwując go, Hadley czuje przypływ uczucia tak silnego, że ledwo hamuje się, by nie zawołać. Zanim jednak zdąży cokolwiek zrobić, on się odwraca. Jest jakiś inny, zdruzgotany, ma pustkę w oczach, co sprawia, że dziewczyna nabiera pewności, że popełniła błąd. Tymczasem on przytrzymuje ją spojrzeniem, przygważdża w miejscu, gdzie tkwi rozdarta pomiędzy chęcią ucieczki i przemożnym pragnieniem przecięcia dzielącej ich przestrzeni. Stoją tak przez długą chwilę, nieruchomi jak posągi w ogrodzie. A ponieważ on nie daje żadnego znaku -ani gestu powitania, ani niczego, co sugerowałoby potrzebę kontaktu - Hadley przełyka głośno ślinę i podejmuje decyzję. Gdy już się odwraca, by odejść, słyszy jego głos za plecami, słowo otwierające drzwi, słowo oznaczające koniec i początek, słowo życzenie. - Zaczekaj! - woła i Hadley się zatrzymuje. ROZDZIAA 13 10:13 CZASU WSCHODNIOAMERYKACSKIEGO 15:13 CZASU GREENWICH - Co ty tu robisz? - pyta Oliver, wpatrując się w nią tak, jakby nie był do końca pewien, że ona rzeczywiście tam stoi. - Nie przyszło mi do głowy - mówi cicho Hadley. -Tam, w samolocie... On spuszcza wzrok. - Nie przyszło mi do głowy - powtarza. - Tak mi przykro. Chłopak ruchem głowy wskazuje kamienną ławkę parę metrów dalej, chropowate siedzisko wciąż jest wilgotne od padającego wcześniej deszczu. Podchodzą do niej oboje ze zwieszonymi głowami, w kościele zaczynają żałośnie rozbrzmiewać organy. Hadley już chce usiąść, lecz Oliver daje jej znak, żeby zaczekała, po czym ściąga marynarkę i kładzie ją na ławce. - Sukienka - wyjaśnia, a Hadley spogląda na siebie, marszcząc czoło na widok fioletowego jedwabiu, jakby widziała go po raz pierwszy. Ten gest szerzej otwiera jej serce: w takich okolicznościach zatroszczył się o coś tak błahego. Czyżby nie wiedział, że ta głupia sukienka kom-- pletnie jej nie obchodzi? %7łe dla niego Hadley chętnie zwinęłaby się w kłębek na trawie, położyła na gołej ziemi? Nie potrafi odmówić, siada, muskając palcami miękkie fałdy marynarki. Oliver stoi nad nią, podwijając najpierw jeden, potem drugi rękaw koszuli, ze wzrokiem skupionym na jakimś punkcie poza ogrodem. - Musisz tam wracać? - pyta Hadley, a on wzrusza ramionami i siada na ławce, zostawiając między nimi odległość kilkunastu centymetrów. - Chyba tak - odpowiada, pochyla się do przodu i opiera łokcie na kolanach. Jednak wcale nie rusza się z miejsca. Po chwili Hadley też siedzi zgięta wpół. Oboje z nienaturalnym zainteresowaniem obserwują trawę u swych stóp. Ona czuje, że jest mu winna jakieś wytłumaczenie, lecz on o to nie prosi, siedzą więc nieruchomo, a między nimi rozciąga się milczenie. W domu w Connecticut, tuż za kuchennym oknem, jest wanienka dla ptaków, na którą Hadley zwykle patrzyła, zmywając naczynia. Do najczęstszych gości należała para wróbli, które zawsze walczyły o pierwszeństwo. Jeden podskakiwał dookoła krawędzi, ćwierkając donośnie, podczas gdy ten drugi zażywał kąpieli i na odwrót. Od czasu do czasu atakowały się nawzajem, trzepotały skrzydłami i znów odskakiwały do tyłu, marszcząc powierzchnię wody. I chociaż spędzały tam czas głównie na sprzeczkach, nieodmiennie przylatywały razem i nieodmiennie razem odlatywały. Pewnego ranka zaskoczona ujrzała tylko jednego ptaka. Wylądował lekko na kamiennej krawędzi wanienki i tańczył dookoła, nie dotykając wody. Obracał zaokrągloną główkę to w jedną, to w drugą stronę z budzącym litość bezgranicznym zdumieniem, aż Hadley wyjrzała przez okno i zerknęła na niebo, chociaż wiedziała, że będzie puste. W Oliverze jest w tej chwili coś podobnego, jakieś pełne roztargnienia pomieszanie, przez które wydaje się nie tyle smutny, co zagubiony. Hadley nigdy dotąd nie miała tak bliskiej styczności ze śmiercią. Jedyne trzy brakujące gałęzie rodzinnego drzewa genealogicznego należą do dziadków, którzy zmarli przed jej urodzeniem lub kiedy była zbyt mała, by odczuć ich nieobecność. Zawsze przypuszczała, że smutek tego rodzaju wygląda jak na filmach, spływające ciurkiem łzy i dławiący szloch, lecz tu, w tym ogrodzie nikt nie wygraża niebu pięściami, nikt nie pada na kolana i nikt nie przeklina losu. Oliver wygląda za to tak, jakby miał za chwilę zwymiotować. Jego twarz przybrała szarawy odcień, tę bezbarwność, która rzuca się w
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|