[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dick pospiesznie wyszedł z sali. Jim usłyszał, jak pokrzykuje na jednego ze służących. Po kilku minutach pokazało się nie kilka tuzinów butelek, lecz mała beczułka zawierająca nie więcej niż dziesięć galonów pośledniego wina. Jim tęsknie wspo- mniał gatunki, których próbował w piwnicy, po czym z filozoficznym spokojem dobrał się do zawartości beczułki. Ostatecznie nawet smok nie zawsze może mieć to co najlepsze. Popijał siedząc obok Briana i stopniowo dał się wciągnąć w otaczającą go krzątaninę. Słyszał liczne odgłosy ostrzenia broni, ostatnie naprawy rynsztunku, sprawdzanie planów, wskazówki i rozkazy. Jednocześnie zauważył niemal całko- wity brak dowcipów i obelg, które poprzedniego dnia wypełniały znaczną część rozmów banitów, choć nie tylko ich. Teraz wszyscy byli poważni. Wszędzie dymiły i świeciły pochodnie. Ludzie biegali tam i z powrotem, zajęci nie cierpiącymi zwłoki sprawami. Niedostępny Giles konferował z dowódcami grup. Obandażowany Aragh wkrótce wymknął się, a Danielle nigdzie nie było widać. Dick i służba wyglądali niczym kapitan i załoga okrętu walczącego z huraganem. W końcu nawet Brian zaniechał butelek i przyjacielskim tonem zaproponował, by Jim wyniósł się do diabła, poszedł na spacer lub coś w tym guście, gdyż nadeszła pora, by przygotować Blancharda i oręż. . . Jim skorzystał z rady i wyszedł z karczmy w głęboką, przenikliwą, zimną ciemność przedświtu. Wyraźnie czuł się samotny i skrępowany, niczym obcy gość na rodzinnym przyjęciu. Odczucie to pogłębiło w nim melancholię, w jaką wpadł po wypiciu wina. Tęsknił nie tyle do swego świata — dziwne, ale podobały mu się tutejsze twarde, średniowieczne realia życia — ile do kogoś, w kim miałby 105 oparcie. Najchętniej Angie, ale jeśli to niemożliwe, to ktokolwiek, kto dałby mu poczucie więzi i wypełnił pustkę panoszącą się w jego błędnej duszy zawieszonej pomiędzy światami. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Aragha i przypomniał sobie, że widział wilka opuszczającego karczmę, gdy tylko Danielle opatrzyła go. Jednak ani jego smoczy węch, ani słuch nie sygnalizowały obecności wilka w pobliżu. Jim na tyle już poznał Aragha, by wiedzieć, że póki nie ma namacalnych oznak obecności wilka, poty odnalezienie go jest prawie niemożliwe. Jim dał za wygraną i usiadł w ciemnościach. Za sobą pozostawił odgłosy, zapachy i światła karczmy. Przed nim znajdowała się lita czerń drzew, nad nim zachmurzone niebo, na którym co jakiś czas nieśmiało ukazywał się zasłonięty księżyc, nisko wiszący po zachodniej stronie. Wkrótce powinien zajść, a wtedy nie będzie już żadnego światła. Może zginie pod koniec dnia, który niedługo zacznie świtać. Myśl ta nie wzbu- dziła w nim szczególnej obawy, ale pogłębiła jego melancholijny nastrój. Sko- ro można go zranić, jak dowiodła potyczka w wiosce, można również zadać mu cięższe obrażenia, a nawet zabić. Mógł zatem tu umrzeć, daleko od wszystkiego, z czym czuł się związany. I nikt nie będzie wiedział o jego śmierci. Nawet An- gie, jeżeli ocalona zostanie z Twierdzy Loathly i władzy Ciemnych Mocy, nigdy pewnie nie dowie się, co się z nim stało. Może nawet nie będzie za nim tęsknić. . . Coraz głębiej popadał w słodki stan współczucia dla samego siebie, gdy wtem stwierdził, że już nie siedzi na ziemi. Leżał teraz na twardej piaszczystej glebie i rozłożywszy szeroko skrzydła przetaczał się na grzbiecie z boku na bok. W porę zaświtały mu w głowie słowa Danielle: „Nie tarzaj się po ziemi, sir Jamesie”. Zdziwił się wówczas, dlaczego posądza go o takie zamiary, ale teraz zrozu- miał. Rozmyślając o odniesionych ranach, przypomniał o nich swojej podświado- mości. Poprzedniego dnia szczypały go niczym zacięcia po goleniu, ale zignoro- wał je i wyrzucił z pamięci. Dziś rany były już podgojone, ale wywoływały nowe dolegliwości — swędzenie. Przydałby się solidny zagajnik, gdzie o drzewa mógłby poczochrać się swę- dzącymi miejscami. Groziło to jednak ponownym otwarciem się blizn i zainfeko- waniem ran. Usiadł. Danielle bez wątpienia miała rację. Najgorsze jednak było to, że gdy już uświadomił sobie swędzenie, zaczął odczuwać je ze zdwojoną intensywno- ścią, jakby coś z diabelską przewrotnością chciało doprowadzić go do szału. Zmu- sił swe ciało do powstania na cztery łapy. Skoro Brian mógł wytrwać bez ruchu mimo szerszenia wewnątrz hełmu, on też powinien zdobyć się na zlekceważenie mało dokuczliwego w sumie swędzenia. Poczuł aromat nadchodzącego dnia. Nie był to żaden konkretny zapach, ale w nocnym powietrzu pojawiła się świeża, wilgotna nuta. Do jego uszu dobiegł niewyraźny odgłos łap stąpających po ziemi i nagle pojawił się przed nim Aragh. 106 — Wszyscy już tam wstali? — cicho zamruczał wilk. — Pora, by wyruszyli! — Powiem im. Jim zawrócił w stronę drzwi karczmy, które właśnie wtedy otwarły się i Giles wytknął głowę na zewnątrz. — Sir James? — zapytał cicho. — Widziałeś wilka? — Widział — warknął Aragh. — Jestem tu. Po co mówisz szeptem, panie banito? Giles już nie odpowiadając cofnął głowę i zamknął drzwi. Wcale nie mówił szeptem, tylko trochę ściszył głos, podobnie jak Aragh przed chwilą. Po sekundzie drzwi ponownie się otworzyły i wyszedł Giles ze swymi zastępcami, a za nimi Danielle. — Dick Karczmarz poszedł włożyć zbroję i osiodłać konie — rzekła do ojca. — Jego ludzie już załadowali wóz, a sir Brian jest z nimi obok stajni. — Dobrze. Jack, powiesz rycerzowi, że jesteśmy gotowi? — spytał Brian. — Pozostali niech zbiorą swoje drużyny. Jack ruszył wzdłuż budynku w stronę stajni, a inni poszli tam, gdzie zastęp banitów rozbił obóz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|