|
|
 |
|
 |
 |
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Beth wzniosła oczy ku niebu. - Wcale nie musieli rozmawiać. Przecież powietrze wokół nich aż kołatało. 163 - Kołatało? - parsknął Alex ze zdumieniem. - Serce może kołatać, Beth. Ale powietrze... - Tak... Właśnie tak - przerwała mu. - Poza tym, ich serca też kołatały. Coś jest między nimi - oznajmiła. - Boże, jak oni na siebie patrzyli... Bałam się, że po wietrze między nimi się zapali... Alex westchnął z teatralną przesadą. - Posłuchaj, nie chcę rozwiewać twych złudzeń. Wiem, że ty, Anna i Kelly miałyście wielkie szczęście, iż znalazłyście sobie takich wspaniałych mężów, ale... Aj! - Beth cisnęła w niego ścierką. - My miałyśmy szczęście?! - Beth, dokąd idziesz? - zawołał Alex. Beth zakręciła się bowiem nagle na pięcie i wyszła, a właściwie pędem wybiegła z kuchni. - Muszę zadzwonić do Anny... W osobistej sprawie... - Myślisz, że Beth się domyśliła? - spytała Dee z niepokojem w głosie. Wsunęła się pod ciepłą kołdrę, prosto w ramiona Hugo. - Popatrzyła na mnie bardzo, ale to bardzo znacząco, kiedy się żegnałyśmy. - No cóż, jeśli nawet się domyśliła, to na pewno nie z mojej winy - oznajmił Hugo stanowczo. - To nie ja używałem po stołem nogi do tajemnych karesów... Bar dzo udanych, muszę przyznać. - Już ci mówiłam, że to był przypadek - oburzyła się. - But mi spadł... - Mmm... Omal nie straciłem panowania nad sobą. A wracając do tematu, jakie to ma znaczenie, jeśli Beth się domyśliła? 164 - Dobrze wiesz, że postanowiliśmy nie pokazywać się razem przed posiedzeniem zarządu. Gdybym była widziała, kiedy Beth zapraszała mnie, że Alex zaprosi ciebie... - Chciałaś powiedzieć, że to ty postanowiłaś, iż nie będziemy pokazywać się razem... - Oboje nie chcemy, żeby pozostali członkowie za rządu pomyśleli, że... - %7łe co? - droczył się z nią Hugo. - %7łe jestem w to bie tak rozpaczliwie zakochany, że potrafiłaś swoimi sprytnymi sztuczkami sprawić, abym głosował na twoją korzyść? - Oczywiście, że nie! Nigdy nie postąpiłabym w taki sposób. - Nie...? Jesteś pewna? - Pogłaskał ją po biodrze. - Mmm... Zdawało mi się, że to ja powinnam uwo dzić ciebie - mruknęła Dee. - Nooo, może rzeczywiście czasem to ja próbuję mo ich sztuczek. - Po co? - szepnęła. I pocałowała go w usta. - Prze cież już ci się oddałam... - Hm... owszem, zrobiłaś to, prawda? I bardzo pręd ko wszyscy dowiedzą się o tym, prawda? - Aagodnie po głaskał ją po brzuchu. - Hugo - zaprotestowała. - Skąd wiesz? Przecież jest jeszcze dużo za wcześnie... - Z dokładnie tego samego co ty powodu - odparł. - To, co zaszło między nami, było zbyt silne, zbyt po tężne, zbyt intensywne, żeby nie musiało zaowocować nowym życiem. 165 - Nie możemy mieć pewności... - ostrzegła go. - Je szcze nie... - Ale nie zdołała ukryć nadziei, która roz jaśniła jej spojrzenie. A jego serce napełniła jeszcze wię kszą miłością. - Teraz wyjdziesz za mnie - powiedział. - Tak. Ale dopiero po posiedzeniu zarządu. - Dopiero po posiedzeniu zarządu - powtórzył. - Konkludując, chciałbym raz jeszcze powtórzyć, że moim zdaniem ten zarząd ma moralny obowiązek wobec założyciela naszej fundacji nieustannego wspierania każ dego sposobu pomocy najbardziej potrzebującym miesz kańcom naszego miasta. Jak jednoznacznie wynika z ra portu, który każdy z państwa ma przed sobą, najpilniej szego wsparcia potrzebują obecnie najmłodsi. Trzeba dać im nie tylko poczucie własnej wartości, nie tylko jasne perspektywy na przyszłe życie, ale jasny i jednoznaczny dowód, że stanowią ważną część naszej społeczności. Pomagając tym młodym ludziom, inwestujemy w przy szłość. Nie tylko w ich przyszłość, lecz także w przyszłość naszego potomstwa. Jeżeli nie damy im mo żliwości stania się pełnoprawnymi obywatelami miasta, sami sobie wystawimy jak najgorsze świadectwo. Pod jęcie tego wyzwania stanowić będzie bez wątpienia do wód wielkiej odwagi. Wierzę jednak, że jesteśmy w sta nie mu podołać. Nie wiem tylko, czy i państwo w to wierzą? Hugo usiadł, a członkowie zarządu zgotowali mu owację na stojąco. Dee rosła z dumy i zadowolenia. Hugo zaskoczył ją zupełnie, gdy poprosił zarząd, by 166 wolno mu było przemówić w swoim własnym, a nie w Petera imieniu. Zaskoczeni i zdezorientowani, zgodzili się przecież. Reputacja Hugona była już ustalona. Dee wyraznie wi działa, jak jego obecność poruszyła członków zarządu. Kiedy usiadł, oczy Dee napełniły się łzami dumy. Oto teraz znalazła w słowach przyszłego męża, kochanka, oj ca jej dziecka, ich dziecka, ich dzieci, potwierdzenie wszystkiego, w co wierzył jej ojciec i dla czego pracował przez całe życie. Hugo tak wspaniale wyręczył ją, tak jasno i przeko nująco wyłożył założenia jej projektu, że wcale nie mu siała błagać zarządu o wsparcie dla młodzieży. W pew nym sensie wmówił im, że są ludzmi tak wrażliwymi, mądrymi i zaangażowanymi i muszą tego dowieść. Rozejrzała się dookoła. Niemal czuła obecność ojca. Jego satysfakcję i miłość. Wstała. I nie bacząc na zdu mione spojrzenia zebranych, podeszła do Hugona i po całowała go. - Kocham cię - szepnęła. - Tak bardzo cię kocham. Nie można było mieć wątpliwości co do wyników glo sowania. Wystarczyło popatrzeć na twarze członków za rządu. Młodzi mieszkańcy Rye będą mieli swoją świetlicę i warsztaty. Będą mogli uczyć się, rozwijać i dorastać. A wraz z nimi będzie rozwijać się miasto. Tego wieczora Dee wydala uroczyste przyjęcie. Za proszeni goście, Kelly i Brough, Anna i Ward oraz Beth i Alex, wiedzieli, że będą świętować jej urodziny. Tylko tyle im powiedziała. Spojrzała na lśniący na jej palcu pierścionek. Wianu- 167 szek diamencików mienił się w słońcu. Hugo podarował jej go tego ranka... w łóżku. Jak pierścionek na jej palcu, tak i jej życie zatoczyło krąg. Znowu znalazła się w miejscu, w którym najbar dziej pragnęła być. Z wymarzonym człowiekiem. Tego wieczora zamierzała przedstawić go przyjaciołom jako swego narzeczonego i ukochanego. Cienie, jakie rzucał na jej życie Julian Cox, odeszły w niebyt. Hugo przegnał je żarem swojej miłości. - Nie patrz na mnie w taki sposób - szepnął jej ostrzegawczo, wprost do ucha. - W przeciwnym razie... Dee nie przestała patrzeć nań w taki sposób. - Jak najbardziej tak - szepnęła. EPILOG Rozdzwoniły się dzwony. Radosną, tryumfalną pieś nią. Dee i Hugo wyszli z kościoła i stanęli w pełnym słońcu. - Dlaczego kobiety płaczą na ślubach? - Spytał Bro- ugh. I wymienił znaczące spojrzenia z Wardem i Ale- xem. Ich połowice oglądały właśnie młodą parę zamglo nymi przez łzy oczami. - Bo jesteśmy szczęśliwe, rzecz jasna - powiedziała, zgodnie z prawdą, Kelly. - Bardzo, bardzo szczęśliwe - dodała Anna cicho. I wszystkie trzy popatrzyły na siebie z czułością. Tego ranka pomagały Dee w przygotowaniach do ce remonii. W pewnym momencie Dee wyjęła z kubełka z lodem butelkę szampana i napełniła cztery kieliszki. - Za miłość i szczęście - powiedziała. Uniosła kie liszek. A kiedy wszystkie spełniły toast, dodała z taje mniczym uśmieszkiem: - I za człowieka, który jest au torem, w każdym tego słowa znaczeniu, szczęścia, które stało się naszym udziałem w tym roku. - Nie zrozumiały, co miała na myśli. Popatrzyły po sobie, niepewne. - Za Juliana Coxa. Gdyby nie on, żadna z nas nie spotkałaby swego wspaniałego, doskonałego partnera. SAODKI ZAPACH CZEKOLADY 169 - Chcesz wypić za Juliana Coxa?! - zdumiała się An na. - Och, Dee... - Dlaczego nie? Nie ma już w moim życiu miejsca na uczucia negatywne, rujnujące, Anno... Nie potrzebuję ich... - Dee ma rację - powiedziała Kelly. - Julian mógł sprowadzić na nasze głowy czarne i grozne chmury. Wszystko jednak obróciło się na dobre. Zamiast ciemnych
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|
|
|