WÄ…tki
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie. - Przynajmniej szybko i stosunkowo bezboleśnie. Nie
cierpiałem tyle co wielu innych.
 Wielu innych?! Mel rozejrzał się trwożnie dookoła. Wie-
dział, że w ciemności poza nim ktoś stoi i obserwuje go uważ-
nie. I czeka.
- Naprawdę już pójdę - wyszeptał.
- Już za pózno. Nie masz dokąd pójść. ONI już tu są. Je-
dyna droga ucieczka jest tędy - chłopiec wskazał ziejącą cze-
luść.
- Nie! - klatka schodowa wydała mu się otwartym gro-
bem.
212
- Nie bój się! To trwa zbyt krótko, żeby poczuć ból. Zoba-
czysz! Pochwyciły go drobne dłonie. Próbował się wyrwać, ale
nie docenił ich siły. Poczuł ból wykręcanego ramienia i w
ułamku sekundy leżał na drewnianej podłodze. Razy i kopnia-
ki spadały na jego ciało.
- Pośpiesz się, ONI już tu są!
Wychylające się z ciemności ręce zdołały złapać tylko
zniszczony płaszcz. Mężczyzna leciał w dół goniony strumie-
niem przekleństw. Jego ciało uderzyło o balustradę, odbiło się
i ze zdwojonym impetem trzasnęło w przeciwległą ścianę. W
ułamku sekundy mignęło mu kilka potwornie wykrzywionych
twarzy, spoglądających znad górnej bariery. Odbił się jeszcze
kilka razy o poręcz zanim z głuchym łomotem upadł na podło-
gę. Leżał z wytrzeszczonymi oczami. Widział jak wysoko po-
nad nim chłopiec usiłuje wyrwać się z trzymających go kilku-
nastu rąk, jak walczy jeszcze przez chwilę, próbując przytrzy-
mać się balustrady. Wreszcie puszcza ją i leci głową w dół.
Jego ciało uderza dokładnie w te same miejsca schodów co za
pierwszym razem. Doskonale zna tę drogę, przebywał ją już
wielokrotnie. Teraz tylko lÄ…dowanie jest inne: na pogruchota-
nym jeszcze ciepłym ciele innego człowieka zamiast na twar-
dych, zimnych, dębowych deskach.
Tod zaśmiał się histerycznie z radości, że ICH wykpił.
Zmiech przechodził w nieludzki przerażony skowyt, w miarę
jak zbliżały się głosy prześladowców. Będą wściekli na niego za
to, co zrobił.
213
Przynajmniej ten mężczyzna był .bezpieczny. Zdążył
umrzeć, zanim ONI złapali go w swoje szpony. W ICH rękach
umiera się po tysiąckroć, za każdym razem gorzej, okrutniej.
Zwykła ludzka śmierć wydaje się niczym przy ciągle powtarza-
jących się egzekucjach, których on, Tod, doświadczał. Choć
umarłeś wczoraj, umrzesz dzisiaj i będziesz umierać tak w nie-
skończoność, nigdy nie będąc ani w świecie żywych, ani mar-
twych.
- O Boże, to straszne! - w głosie Anthei brzmiał strach i
niedowierzanie.
Strach był prawdziwy, a niedowierzanie musiała udawać
przed sierżantem Reptonem z wydziału kryminalnego.
- Przykro mi, że sprawiam pani kłopot, pani Parlane -
sierżant znudzonym głosem wygłaszał rutynową regułkę, sta-
rając się, aby brzmiała przekonywająco i uspokajająco. W
duchu klął szefa, który zawsze wyznaczał go do takich śmier-
dzących spraw. Na szczęście kobieta widziała tego Barnesa po
raz pierwszy w życiu, więc nie było przynajmniej podstaw do
histerii. - Wiem, że ma pani wiele własnych trosk na głowie.
Przykro mi z powodu choroby pani męża i syna. Muszę jednak
prosić o klucze od domu dla dokonania dokładnej inspekcji.
Co prawda był to zwykły wypadek, włamywacz spadł...
- Z czwartego piętra?
- Tak. SkÄ…d pani wie?
- Syn poprzedniego właściciela też spadł z czwartego pię-
tra, jeszcze kiedy dom ten stał w Stanach.
214
- Ach tak, rozumiem. Może ten górny podest jest zle za-
bezpieczony, obluzowała się balustrada, czy... - urwał, słysząc
jak głupio i nieprzekonywająco brzmią jego własne słowa.
Osobiście sprawdził dokładnie czwartą kondygnację i nie było
tam absolutnie nic niebezpiecznego. Bardziej prawdopodobne
wydawałoby się samobójstwo, lecz to nie mogło wchodzić w
rachubę w przypadku takiego tchórzliwego rzezimieszka jak
Barnes. - Zatrzymamy klucze przez kilka najbliższych dni.
- Proszę zatrzymać je tak długo, jak będą potrzebne - po-
wiedziała Anthea.  Najlepiej na zawsze - dodała w duchu. W
tej chwili miała dużo poważniejsze zmartwienie. Rusty wy-
chodzi jutro ze szpitala. Sugerowała doktorowi Perry, żeby
zostawił go jeszcze przez tydzień pod obserwacją. On jednak
twierdził, że to bezsensowne i chłopiec dojdzie do siebie naj-
szybciej we własnym środowisku.
Problem polegał na tym, że to środowisko było niebez-
pieczne dla całej rodziny. La Maison des Fleurs, rozkraczony
jak wielki pajÄ…k na drewnianych Å‚apach, zaledwie milÄ™ od ich
obecnego miejsca zamieszkania cierpliwie czekał, aż zbliżą się
jego ofiary.
Wróciła do kuchni, żeby dokończyć zmywanie. Dr Perry
powiedział, że Bruce powinien wrócić za tydzień do domu i że
wyjazd na odpoczynek dobrze by im wszystkim zrobił. Tylko,
że żaden wyjazd nie rozwiąże sytuacji.
215
Talerz wyśliznął jej się z rąk i rozprysnął na podłodze na
drobne kawałki. Czuła jak wzbiera w niej od dawna tłumiona
rozpacz. Z głośnym szlochem opadła na najbliższe krzesło. Nie
sposób było dłużej żyć pod taką presją.
CZZ TRZECIA
TOD I RUSTY
Rozdział XV
UCZTA KRUKÓW
Bruce Parlane wiedział, że znajduje się w Szwajcarii, gdzieś
w okolicy wzgórza Reichenbach. Nie mógł się mylić, gdyż wy-
raznie słyszał charakterystyczny szmer wodospadu.
Stał samotny, zakłopotany i przestraszony. Nie wiedział jak
się tu znalazł. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć podróży
ani lotniska Heathrow, ani jazdy kolejkÄ… linowÄ…. Dr Perry
przewidywał, że będzie miał pewne kłopoty z pamięcią, ale aż
tak kompletna amnezja? Zresztą po co miałby tu przyjeżdżać.
Dobiegły go jakieś głosy. Ruszył w ich kierunku, ostrożnie
stawiając kroki, aby się nie pośliznąć i nie runąć w przepaść.
Wreszcie dostrzegł kilkanaście postaci zgromadzonych wokół
ogniska. Ukrył się za wystającą skałą i zaczął się przyglądać.
Tylko na pierwszy rzut oka sylwetki wydawały się ludzkie.
Miały po dwie ręce i nogi, wyprostowaną postawę ciała, ale
były dziwnie skarlałe, skurczone. Zbyt wielkie głowy kołysały
się nad koślawymi ramionami. Ciała miały poranione i po-
szarpane.
218
Tłumek, pomrukując złowrogo, otaczał wychudłego męż-
czyznę leżącego przy ognisku. Płomienie ogniska oświetlały
wyraznie nagie, pokryte skrzepami krwi i bliznami ciało. Wy-
krzyknął jakieś przekleństwo. Gromadka odskoczyła, jakby w
obawie przed czarami. Potworki stłoczyły się, szukając u siebie
nawzajem odwagi. Po chwili wy buchnęły niezrozumiałym
wrzaskiem.
Tajemna siła trzymała Parlane'a w miejscu, zmuszając go
do oglądania dalszego ciągu tego krwawego widowiska. Pełza-
jące płomienie pożerały kolejne szczapy drewna i rzucały nie-
rzeczywiste cienie. W jego kryjówce panowało jednak przej-
mujÄ…ce zimno.
Próbował zrozumieć, co się dzieje. Karłowate kreatury ma-
ją zdecydowanie wrogie zamiary względem leżącego mężczy- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates
    e kreatury ma-
    ją zdecydowanie wrogie zamiary względem leżącego mężczy- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates