|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przysiadł bardzo dziwacznie przekrzywił się i zgarbił. Skoczyłem do niego. Zapaliłem zapałkę. W jej migotliwym świetle dojrzałem na oścież otwarte wejście i straszliwy nieład we wnętrzu. Nie ma materaca! Nie ma śpiwora! konstatowałem z przerażeniem. Książki, które trzymałem porządnie ułożone pod prawą ścianą, leżały teraz w bezładnej kupie. Kartki notatek o wykopaliskach zaścielały podłogę namiotu. Złodziej pomyślałem. Ale płomyk następnej zapałki odnalazł na stercie książek aparat fotograficzny, lampkę elektryczną i lornetkę. Obóz spał, spokojnie szarzały dachy naszych namiotów. Las na wzgórzu oddychał ciężkim powiewem wiatru. Pobiegłem do Andrzeja. Szarpnąłem sznurek, który splątywał wejście. Andrzej! Andrzej! wołałem. No, właz, właz usłyszałem jego głos. A gdy odchyliłem płachtę, począł marudzić. Znowu gdzieś przepadasz? Co się z tobą dzieje? Przygotowałem ci w moim namiocie materac i śpiwór. Kładz się tutaj. Pozwoliłem sobie wypożyczyć twój namiot tylko na jeden dzień. Nie gniewasz się chyba? Nie... No to rozbieraj się. I śpij. Jutro czeka nas poważna robota. Poszedłem pożegnać dziewczynę. Powiedziałem jej dobranoc . Na pewno lepiej byłoby, żebym rzekł jej coś więcej. Coś miłego i ładnego jak w wierszach. Ale właśnie w tej chwili zabrakło mi tych kilku słów. I dopiero pózniej, gdy już rozbierałem się do snu, aż zaroiło się od nich w mojej głowie. Przybiegło do mnie tyle prześlicznych, okrągłych zdań, pełnych słów barwnych jak papugi. Dlaczego brak ich wówczas, gdy okazują się najpotrzebniejsze? Andrzej wiercił się w śpiworze. Rozbudziłeś mnie, teraz zasnąć nie mogę. Ja też... Ja też powiedziałem smutnie. Bo tobie w głowie tylko amory... Poczęstowałem go papierosem. Odmówił. Ziewnąłem. W jakim celu wypożyczyłeś mój namiot? Nie mam nic przeciwko temu, ale czy musiałeś zrobić w nim aż taki bałagan? Moje notatki zostawiłeś w zupełnej rozsypce. A ten facet śpi? Nie widziałem żadnego faceta... No, ten dziennikarz z warszawskiej gazety. Nie wiem, o kim mówisz. Wieczorem przyjechał do nas jakiś dziennikarz. Będzie pisał o wykopaliskach. Chciałem być gościnny i położyłem go spać w twoim namiocie. Namiot jest pusty. Czy ty mówisz przytomnie? Rozsunął zatrzask śpiwora i wybiegł w pidżamie. A ja zacząłem się z powrotem ubierać. Zniknął? Przepadł! Pościeliłem mu materac, dałem mu twój śpiwór. Zniknął z całym majdanem. Może to nie był dziennikarz? Tomaszu, co to wszystko ma znaczyć? Idz do wróżki. Nie żartuj. Ja go nie legitymowałem. Przedstawił się, zaufałem mu, położyłem spać. Ukradł materac, śpiwór i czmychnął. Choć raz w życiu zapragnąłem zagrać rolę flegmatycznego Anglika z powieści kryminalnych. Spokojnie naciągnąłem buty, obserwując, jak Andrzej miota się na drodze od swojego do mojego namiotu. Co chwilę przynosił jakąś nową wieść. Wyobraz sobie, że nie ukradł twojego aparatu fotograficznego. Lampka została. Lornetka. Książki i notatki. Tymczasem jeszcze moje rękopisy nie są w zbyt wielkiej cenie. Nie żartuj. To jakaś zagadkowa historia. Czy nie masz do rozwiązania bardziej zawiłych zagadek? Bo tę jestem w stanie rozwikłać w ciągu kilku minut. Mów! Proszę cię, mów. Dziennikarz został uprowadzony. Przez kogo? Uprowadzenia dokonali Chudy Genek i Gnuśny Kazek. Oszalałeś? Nasi rybacy nie wyjechali. Przenieśli się tylko na inne miejsce. Mieszkają teraz na końcu jeziora koło kapliczki. W nocy wszystkie koty są czarne. Co im zawinił ten pan z Warszawy? On? Nic. Natomiast ja zawiniłem rybakom . To ja miałem być uprowadzony podczas snu, gdy będę jak mumia spoczywał, aż po brodę skrępowany śpiworem. W nocy wszystkie koty są czarne. Myśleli, że to mnie wynoszą z namiotu. Ale w moim namiocie, dzięki twojej gościnności, spał smacznie znużony podróżą dziennikarz z Warszawy. Oto są skutki zbyt przesadnie pojętej gościnności. Kto wie, co oni zrobili z tym panem? Tej nocy wypadło mi raz jeszcze przemaszerować sześć kilometrów: do obozu Chudego Genka i z powrotem. Na ratunek uprowadzonego reportera poszła duża gromada: Andrzej, Paweł, Strom, Roman, Agnieszka i ja. Na wszelki wypadek Paweł niósł na ramieniu gruby, sękaty kij. Ja dzwigałem trzonek łopaty. Jak sądzisz? Czy oni zrobią mu krzywdę? zapytała Andrzeja Agnieszka. Genkowi? O, na pewno. Mówię o reporterze. Genkowi możecie uczynić wszystko najgorsze. Biedny reporter. Co on sobie pomyśli o wykopaliskach archeologicznych? Odniesie jak najgorsze wrażenie. Szkoda. Taki przystojny chłopak... To mnie rozgniewało. Genek też był przystojny. Swojego czasu. Przystojny, choć niemłody, jest doktor Strom. Doktor Strom bardzo kocha swoją żonę. Ma dwóch synów. Pokazywał nam dziś zdjęcia swojej rodziny. Na placu zostałeś tylko ty, drogi Tomaszu wtrącił Andrzej nie bez złośliwości. Och, ja nigdy nie wchodziłem w rachubę. Tak. To prawda zgodnie stwierdziła Agnieszka. Ssssyt! syknął ostrzegawczo Paweł. Tuż przed nami, między smukłymi cieniami jałowca, błyszczało oświetlone okno kapliczki. Byłem tylko o włos od zguby. Kto wie, co by uczynili, gdyby udało się im mnie porwać szeptałem do Agnieszki. A wszystkiemu ty jesteś winna. Chudy Genek chce sobie utorować drogę do ciebie i sądzi, że ja mu przeszkadzam. Znowu fantazjujesz, Tomaszu. Z pewnością utopiliby mnie w jeziorze... Albo w smole. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo Andrzej zarządził, żebym wraz z nim i Pawłem podkradł się do kapliczki. Już raz zachowałem się śmiesznie. Wobec Krystyny. Mimo protestów Pawła, któremu marzyły się indiańskie podchody, poszliśmy do kapliczki, nie ukrywając się. Po kilkunastu minutach do uszu naszych doszedł wesoły gwar głosów. Zajrzeliśmy przez okienko. Na podłodze paliło się chyba z dziesięć dużych świec. Chudy Genek, Kazek i jakiś młody, ale już korpulentny człowiek (zapewne ów zaginiony reporter) siedzieli na podłodze na gumowych materacach i grali w karty. Panowie, tylko bez kantów ostrzegał Genek. Panie reporter, nie zaglądaj mi pan w karty. Posuń pan trochę te swoje zwłoki. Ale ubaw nie z tej planety cieszył się reporter. Dwie pary! oświadczył Genek wykładając swoje karty. Z czym do gościa? Trójka królów! Trzy asy! zachichotał radośnie reporter. Paweł zawołał przez okno: Kareta! Rzucili karty, skoczyli do drzwi i do okna. Bez nerwów, panowie powiedział grzecznie Andrzej stając w otwartych drzwiach. Za plecami Andrzeja wlazłem do kapliczki. Podniosłem z podłogi swój śpiwór i materac. Reporter tłumaczył się Andrzejowi: Przybyłem tu wbrew swojej woli. Ci panowie wynieśli mnie z namiotu, a nie mogłem bronić się, bo spętał mnie śpiwór. Położyli moje zwłoki na noszach i przynieśli aż tutaj. Brakowało nam trzeciego do pokera. We dwójkę to żadna gra z niewinną miną wyjaśnił Genek. Zjawiła się Agnieszka. Próbowała zaopiekować się uratowanym reporterem, ale on ciągle czuł się jakby winowajcą, podejrzanym hazardzistą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|
|
|