[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mieście i jednocześnie boję się, że jeśli wyjedziesz do stolicy, zostawisz mnie. Odwrócił się, przywierając plecami do framugi, tak by nie widziała, że wilgotnieją mu oczy. Przez dłuższą chwilę Anika wpatrywała się w swoje stopy, ze strachem uświadamiając sobie, że przecież Dionisio potrafi telepatycznie porozu- miewać się ze zwierzętami, więc może będzie umiał odczytać także jej myśli, może nawet już wykrył w nich to, do czego obawiała się przyznać nawet sama przed sobą. Bała się go, bała się go równie mocno, jak grózb kokainowych rzezimieszków, ponieważ była już świadkiem jego staro-te- stamentowego gniewu, godzącego skuteczniej niż kula. Czuła pogardę wobec samej siebie za swoją oszukańczą gierkę. - Querido, dlaczego uważasz, że mogłabym od ciebie odejść? Dionisio wepchnął ręce do kieszeni, zadrżał i opuścił podbródek na pierś. Dwie łzy bezgłośnie spłynęły mu po policzkach. - Ponieważ czuję się tak paskudnie. 41. Taniec ognia (3) Kiedy Lazaro musiał wreszcie ustąpić, pokonany przez spięrzenia i wo- dospady w górnym biegu rzeki, porzucił swoje kanoe i ruszył dalej pieszo. Właściwie by przebić się przez splątany gąszcz lasu, niezbędna była ma- czeta, ale on i tak nie dałby rady się nią posłużyć, gdyż nie miał normal- nych dłoni, tylko coś w rodzaju szponów, w których kości paliczków dawno już zostały zabsorbowane przez ciało, pozostawiając zamiast pal- ców jedynie tłuste kikuty, zakończone szczątkami paznokci. Przedzierając się przez plątaninę liści najeżonych i sterczących niczym piki albo lance, potykał się i zataczał, a całkowita utrata czucia w kończynach była dla niego jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Dzięki niej nie czuł ukąszeń much piaskowych, ognistych mrówek ani też kłujących cier- ni, przebijających ciało, kiedy tak parł nieprzerwanie w stronę zachodzące- go słońca, chwilami całkowicie niewidocznego przez zwarty gąszcz, i w stronę zimnych gór, które mimo postępującej ślepoty od czasu do czasu udawało mu się wypatrzyć w oddali. Rany na jego bosych stopach paskudziły się, przechodząc w głębokie owrzodzenia, z których bez przerwy sączyła się ropa i cuchnący śluz, lecz on dawno już stracił powonienie. Kości w palcach stóp zanikły zupełnie, pozostałe zaś swoją cienkością przypominały raczej igły albo szpilki i - z czego także nie zdawał sobie sprawy - łamały się ustawicznie, tak że co- raz trudniej było mu się poruszać na zdeformowanych kończynach. Kiedy wychodził z cienia i przekraczał nieosłonięte słoneczne plamy, na dło- niach i stopach błyskawicznie wyskakiwały mu pęcherze, które widział, ale które nie sprawiały mu bólu. Wieczorami, krótko przed zachodem słońca, oczyszczał ciało z larw i robaków, usuwając je patykiem trzyma- nym w ustach albo w kikutach rąk. Kiedy powietrze stało się rzadsze, noce coraz zimniejsze, a wybujała ro- ślinność zaczęła rosnąć oszczędniej, Lazaro był bliski śmierci. Z powodu wrzodów oblepiających mu krtań ledwo mógł złapać haust powietrza, a każdy jego oddech przechodził w ochrypłe pokasływanie, zakończone zduszonym świstem. Jego głos, kiedy odmawiał modlitwy albo wypowia- dał pieszczotliwe słowa kierowane do Rajmundy i małych, brzmiał teraz niczym ochrypłe krakanie sępa. Utracił też zdolność artykulacji głosek, ponieważ wargi pokryte miał pęcherzami, język i języczek w bąblach, a podniebienie podziurawione jak rzeszoto, tam gdzie wrzody przeżarły je na wylot. Kiedy przemierzał podgórze, zataczając się i utykając, oślepio- ny światłem, od którego nie było ucieczki, i zachłystując się lodowatym powietrzem, poczuł, że ogarnia go szaleństwo nadchodzącej śmierci, więc zaczął śpiewać nad brzegiem strumienia, śniąc długi sen o pięknie, mimo że był głodny, a jego ciało gniło żywcem. Na powrót był w dżungli i była to ta właśnie chwila, kiedy jego oczy po raz pierwszy spoczęły na Rajmundzie. Wynurzała się z wody, a z jej krą- głych, twardych piersi piętnastolatki, z sutkami skurczonymi pod wpły- wem zimna, spływały kropelki wody. Uśmiechała się, trzymając w ręku rybę tambaqui, którą schwytała, czatując w rzece zupełnie nieruchomo i czekając, aż ryba znajdzie się tuż obok niej. Zawołał do niej ze swojego kanoe: - Hola, muchacha , czy podarujesz mi tę rybę? - Dostaniesz ją ode mnie, kiedy miesiąc pożre słońce - odrzuciła ze śmiechem. Oczy miała ciemnobrązowe, a na szyi nosiła naszyjnik z plecionych mu- szelek. Zmiejąc się, odsłaniała olśniewająco białe zęby, a kiedy zlizywała wodę z ust, wydała mu się pełna kokieterii. Jej uwagi z kolei nie uszło, że jest silny i przystojny, że ma kanoe wy- pełnione rybami pirarucu i characin, a skoro tak, to musi być dobrym ry- bakiem. - Podarujesz mi tę? - zapytała, wskazując palcem największą ze złowio- nych ryb. - Oczywiście, że ci ją dam - odpowiedział. - W zamian za pocałunek. Wspominał tę chwilę, kiedy on i Rajmunda po raz pierwszy obdarowali się wzajemnie ofiarą swoich ciał, na praia iskrzącej się od zimorodków. Przypomniał sobie jęk zaskoczenia, który wydarł się z ust ich obojga, kie- dy ich ciała w tak idealny sposób dopasowały się do siebie w każdym po- wolnym poruszeniu. Pózniej zasnęli na piasku pokrytym cętkami światła, a po przebudzeniu chlapali się w wodzie, dopóki nie zapadł zmrok i dopóki nie uświadomili sobie, że nie złowili ani jednej ryby i że otaczają ich koli- bry. Przypomniał sobie radość towarzyszącą narodzinom małej Teresy, tej cudownej dzieciny, która nigdy nie zapłakała i która opanowała sztukę
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|