WÄ…tki
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem.
Strażnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic
niezwyczajnego - tego wieczora służbę pełniło wiele osób.
Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie.
- Panie mój, jegomość ten rzecze, iż nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś
masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie może.
Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy gdy
wcześniej dawał mi lanie bądz okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia.
W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyrażały bezgraniczną irytację i
rozgniewanie.
- Jak on śmie? - wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z kapitanem
gwardzistów.
Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem
jeszcze stłumiony krzyk mojej matki:
- Wracaj, Vittorio.
Mknąłem już atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój
odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi.
- Zostań tutaj, mój synu - powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. - Sam się
tym zajmÄ™.
Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuż przy wejściu do wieży. Dojrzałem stamtąd
tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie
dziedzińca.
Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocÄ… na klucz i ryglowano.
Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąż, oświetlony z obydwu stron
przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego
ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu.
Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą
naonczas modą. Aliści każdy detal jego stroju - od przybranego klejnotami kubraka aż po
szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami - był tej samej barwy, jakby
za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji.
Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały
kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry.
Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakże
twarzy; zaprawdę było to niemożliwe, ponieważ przysłaniał ją aksamitny kapelusz.
Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi - reszta
pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę,
a przez ramię przewiesił opończę, również z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się
z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów.
Wytężyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem
wrażenie, że widzę tam gwiazdę i półksiężyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz
doprawdy znajdowałem się zbyt daleko.
Dodam, że człek ten wyróżniał się nad wyraz imponującym wzrostem.
Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, że nie mogłem go
dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego mężczyzny, spomiędzy widzialnych teraz
białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i
nieodparty urok osobisty ich autora.
- W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! - wykrzyknął
nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem wypchnął tę
prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska.
Byłem zdumiony.
Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu -
jak się zdawało - zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak
gdyby kilku jezdzców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal.
Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeżegnał i złożył dłonie do modlitwy.
- Panie nasz, Boże, jak oni śmieli! - powiedział, unosząc wzrok.
Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauważyłem, iż kapitan gwardzistów
znieruchomiał z przerażenia.
Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieży światła, jego wzrok zetknął się z
moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie.
- Zabij deskami cały dom! - krzyknął. - I przeszukaj go dokładnie. Sprowadz
wszystkich żołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieżach, na
każdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić.
Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliżył się do nas pomieszkujący tu stary
uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a
sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik.
- Panie mój, cóż się stało? - zapytał. - Na miłość boską, co się tu dzieje? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bialaorchidea.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates