[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mniej nieprzenikniona, widać było ruch na ziemi, ciemniejszy kształt przesuwający się na tle bladości konia niczym pasma chmur po księżycu. Nie - powiedział głos Judyty, chłodny i wyrazny. - Tego nie było w umowie. Nie życzę sobie tego. Po poruszeniu się konia Niall poznał, kiedy mężczyzna podtrzymał ją przy zsiadaniu. Sprzeciwiał się jeszcze, ale bez przekonania. Nie mogę cię puścić samej. To niedaleko - rzekła. - Nie boję się. Pogodził się z odprawą, bo koń znów poruszył się i tupnął w darń, a uprząż zadzwoniła. Jezdziec dosiadł wierzchowca. Powiedział coś jeszcze, ale zagłuszył to ruch konia, który obrócił się w lewo ku innemu szlakowi, prowadzącemu poprzez wyżynę na skróty do drogi. Teraz ważna była szybkość, nie sekret. Ale po przejechaniu kilku kroków zawahał się i zawrócił, żeby ponownie ofiarować to, co już odrzuciła, wiedząc że ona odmówi. Trudno mi cię tak zostawić... Znam drogę - odrzekła po prostu. - Jedz, wróć do domu przed świtem. Wtedy zawrócił, potrząsając uzdą, i ruszył wznoszącym się traktem, który chyba zapewniał większą szybkość, bardziej otwartą i gładszą drogę, bo po małej chwili oddalający się odgłos kopyt stał się ostrożnym kłusem pozwalającym z dobrą prędkością powrócić z tej tajemniczej wyprawy. Judyta stała jeszcze tam, gdzie ją zostawił, całkiem niewidoczna na tle drzew, ale Niall poznałby, że się porusza. Przysunął się bliżej, gotów iść za nią. Znała drogę, nie było daleko, a ona się nie bała. On jednak pójdzie za nią aż do wybranej przez nią przystani, cokolwiek to mogło być. Jezdziec odjechał, ostatni stłumiony dzwięk zgasł w ciszy, zanim się poruszyła, a potem usłyszał, że kieruje się w prawo, z półmroku otwartej drogi z powrotem w ciemność gęstego lasu, bo jakaś gałązka trzasnęła pod jej stopą. Przeciął dróżkę i ruszył za nią. Była tam wąska, lecz ubita ścieżka schodząca ku jakiemuś większemu dopływowi Meole, bo usłyszał z dołu odległy szum wody. Przeszedł nie więcej niż dwadzieścia kroków tą ścieżką, a ona była ze dwadzieścia kroków przed nim, kiedy rozległ się nagły gwałtowny trzask gałęzi z prawej, z gęstego poszycia, a potem Judyta krzyknęła, raz, z zaskoczeniem i przerażeniem. Niall rzucił się na ślepo naprzód, biegiem ku temu krzykowi, i wyczuł raczej, niż zobaczył, że noc kłębi się przed nim w jakiejś prawie bezgłośnej walce. Jego rozłożone ręce objęły po omacku i niepewnie dwa ciała, które starał się rozdzielić. Długie włosy Judyty wydarte ze swego węzła przesunęły mu się po twarzy, on zaś chwycił ją w pasie, by mieć ją za sobą, bezpieczną. Wyczuł wznoszący się ruch długiego ramienia wymierzony obok niego w nią, a jakiś dziwny figiel migotliwego światła błysnął przez chwilkę błękitem na ostrzu noża. Niall chwycił opadające ramię, wykręcił je w bok i z instynktem zapaśnika podciął kolanem kolano agresora. Zwalili się obaj na ziemię. Przetoczyli się, zmagając, a gałązki trzaskały pod nimi. W szarpaninie obijali sobie ramiona o pnie. Jeden walczył o uwolnienie ręki z nożem, a drugi starał się odepchnąć ostrze od siebie albo nim zawładnąć. Ich oddechy mieszały się, gdy z wysiłku dyszeli sobie w twarz, wciąż nie widząc się wzajemnie. Napastnik był silny, muskularny i zdeterminowany, i miał w zanadrzu nieczyste zagrania - używał głowy, zębów i kolan, ale nie mógł się uwolnić ani znów stanąć na nogach. Niall ściskał go za prawy przegub, a drugą ręką obejmował ciało tamtego, przytrzymując ramię, tak że przeciwnik mógł go tylko drapać do krwi po szyi i twarzy. Stękając z wysiłku, tamten poderwał się i przetoczył ich obu w bok, by rzucić Nialla na drzewo z zamiarem ogłuszenia go i wyrwania noża z jego uchwytu, ale powiodło mu się zbyt dobrze i to jego własne ramię z nożem, już osłabione skurczem po ucisku w przegubie, uderzyło z rozmachem w pień, od łokcia do palców. Dłoń rozwarła się, nóż poszybował szerokim łukiem i znikł w trawie. Oszołomiony Niall podniósł się na kolana, słysząc, że przeciwnik łapie oddech i jęczy, grzebie w trawie i w liściach w poszukiwaniu noża i klnie, że go nie może znalezć. Przy pierwszym ruchu, jaki zrobił Niall, żeby znowu się z nim zetrzeć, tamten dzwignął się na nogi i pobiegł, przedzierając się przez krzaki drogą, którą przyszedł. Smagające go gałęzie i szelest liści znaczyły jego trasę przez las, dopóki ostatni odgłos nie ucichł w oddali. Niall podniósł się na nogi, kręcąc głową, w której mu dzwoniło, i szukając drzewa, by się go przytrzymać. Nie był już pewien, z której strony jest ścieżka i gdzie znajdzie Judytę, dopóki jej spokojny głos nie powiedział powoli i ze zdziwieniem: Tutaj jestem - i ledwie dostrzegalna bladość wyciągniętej ręki ukazała mu się i zaniknęła na jego dłoni wyciągniętej na spotkanie. Jej ręka była chłodna, lecz pewna. Nie wiedział, czy go poznała, czy nie, ale nie bała go się. Jesteś ranny? - spytała. Przysunęli się ku sobie lekko, raczej z wzajemnego szacunku niż z ostrożności, a ciepło ich dłoni spotkało się i zmieszało. A ty? Uderzył cię, zanim go dopadłem. Czy cię zranił? Rozciął mi rękaw - powiedziała, obmacując lewe ramię. - To chyba zadrapanie, nic więcej. Nie jestem ranna, mogę iść. Ale ty... Położyła mu dłonie na piersi, przesunęła badawczo od ramion do przedramion i natrafiła na krew. Zranił cię, to lewa ręka... To nic takiegor zekł Niall. - Aatwo się go pozbyliśmy. Chciał zabić - oświadczyła Judyta z powagą. - Nie wiedziałam, że banici podchodzą tak blisko miasta. Podróżując nocą, można stracić życie dla ubrania, które się nosi, a tym bardziej dla pieniędzy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbialaorchidea.pev.pl
|